Przed nami drugi album jednej z podpór stajni Magna Carta - formacji Shadow Gallery. Po wspaniałym debiucie na każdy zespół przychodzi czas potwierdzenia swej świetności lub też obniżenia lotów - co mamy w tym przypadku ? Niestety chyba to drugie, choć na szczęście obniżenie nie jest drastyczne, bo Carved In Stone to plytka dobra. Ale po kolei.
Grupa powiększyła swój skład o dwóch członków - Gary Wehrkamp (gitara, instrumenty klawiszowe) tudzież Kevin Soffera (perkusja) co jednak specjalnie nie zmieniło brzmienia - większe znaczenie ma lepsza technicznie realizacja nagrań niż na debiucie. Utworów mamy 9 (jeden ukryty na końcu) z tym, że są one poprzedzielane króciutkimi, bardzo zresztą udanymi instrumentalnymi miniaturami. Sprawia to, iż płytki słucha się praktycznie jak jednej całości. Pod względem muzycznym nie ma szczególnych zmian - wciąż mnóstwo ślicznych melodii - zwłaszcza Don't Ever Cry, Just Remember czy Warcry, wciąż świetne fragmenty progmetalowego wymiatania - zwłaszcza ClifHanger czy Storm ze suity Ghostship, wciąż ... niby to samo. Wiem, wiem - przy drugiej płycie Magellana czepiałem się o brak muzycznej kontynuacji, a teraz ją mam - więc o co mi chodzi ? Ano o to, że Carved In Stone nie trzyma już poziomu debitu - ta płyta momentami jest najzwyczajniej słaba i nudna - zupełnie jakby brakło świeżych pomysłów, jakby muzycy - gotujący się wciąż we własnym sosie - wypuścili sporo pary w gwizdek.... Dotyczy to zwłaszcza dwóch utworów - krótkiej, instrumentalnej Celtic Princess (i to byłoby, na tle całego albumu do zaniedbania) oraz magnum opus tego krążka czyli suity Ghostship (a wobec tego nie sposób już przejść obojętnie). Wspomniany Ghostsip podzielony został na 7 części, wśród których obok świetnych - jak np. The Gathering The Night Before lub Storm pojawiają się słabiutkie - Dead Calm - oparty na nudnej jak flaki z olejem partii gitary czy Enchantment - jak wyżej, tyle, że zamiast gitary mamy fortepian - naprawdę zamiast owego mało oryginalnego kawałka warto sobie zapuścić klasyczny koncert fortepianowy - będzie to ze stokroć większym pożytkiem dla naszych uszów. Wszystko to sprawia, że magnum opus jest dziełem mocno nierównym i niespójnym zaniżając poziom całego albumu. Na szczęcie to nie koniec słuchania... Ostatni track to ponad dwie i pół minuty ciszy (gwoli ścisłości przerywanej jakimś stukaniem), po których rozpoczyna się niezwykle podniosły - bardzo w stylu Vangelisa, przepiękny, instrumentalny finał całej płyty - i aż się wierzyć nie chce, że panowie z SG dopuścili się po drodze tych kilku wpadek. Bez nich mielibyśmy kolejną perłę w dorobku, a tak - tylko dobry, ładny artrockowo-progmetalowy album.