Tak sobie myślę, że śledzenie kariery zespołu od jego początków czasami bywa niewygodne. Gdyby Legacy była pierwszą płytą Shadow Gallery jaką usłyszałem to z pewnością wpadłbym w zachwyt. Niestety - zacząłem dawno temu od debiutu z roku 1992 poprzez kolejne dwie pozycje i dlatego nie obejdzie się bez tradycyjnej już porcji narzekań. Pomieniony debiut zatytułowany po prostu Shadow Gallery zachwyca mnie do dziś, zaś wtedy - w pierwszej połowie lat 90-tych było to istne objawienie - wraz z kapitalnym Hour Of Restoration Magellana zwróciło ono oczy spragnionych pięknej, progresywnej muzyki na wytwórnię Magna Carta. Oba wspomniane bandy wybrały dwie różne drogi muzycznego rozwoju - Magellan tę poszukującą nowych brzmień tudzież rozwiązań kompozycyjnych, zaś Shadow Gallery tę wygodniejszą - zakładającą w teorii udoskonalanie wypracowanego już na pierwszej płycie stylu. Powiadam - w teorii - albowiem śmiem twierdzić, iż ani Carved In Stone z 1995 r. ani Tyranny z 1998 r. nie zdołały dorównać swemu wielkiemu poprzednikowi - zabrakło przede wszystkim tamtej świeżości. Osobiście jako kontynuację maniery Amerykanów bardziej cenię konceptualny Tyranny, dlatego przed wysłuchaniem najnowszej propozycji uważałem, że zespół znajduje się, mimo wszystko, w dobrej formie i zaskoczy nas czymś nietuzinkowym. Tymczasem ten Legacy...
Ale naprzód jeszcze kilka słów dla tych co z Shadow Gallery nie mieli zbyt wiele do czynienia. Skład grupy nie zmienił się od poprzedniego wydawnictwa, to wciąż: Brendt Allman - g, v; Mike Baker - główny wokalista; Carl Cadden-James - b, v, flet; Chris Ingles - k oraz Joe Nevolo - dr. Muzyka formacji określana bywa jako progmetal, niemniej pamiętać należy, że od początku panowie stawiali przede wszystkim na nieprawdopodobną wręcz melodyjność swojej gry, zaś częste fragmenty instrumentalnych popisów charakteryzowały się raczej dążeniem do finezyjności, a nawet pewnej zwiewności niż do uzyskania ciężkiego, metalowego brzmienia, nie wspominając nawet o mnogości momentów, kiedy słyszymy nic innego jak delikatny art - rock. Jest to więc progmetal z gatunku tych grzecznych i wydelikaconych co samo w sobie nie stanowi, zaznaczam, żadnej ujmy. Wiele zespołów, których twórczość fragmentami "pachnie" Shadow Gallery wypada znacznie ciężej jak Ice Age czy nawet Symphony X. Po tej uwadze czas wreszcie na nieco bliższe spojrzenie na Legacy.
Założenia konstrukcyjne recenzowanego albumu przypominają krążek Carved In Stone. Dzieje się tak z dwóch powodów. Otwierająca kompozycja nieprzypadkowo nazywa się Cliffhanger II - wyraźne to nawiązanie do Cliffhangera "jedynki" z CIS. Początek jest praktycznie identyczny, zaś późniejsze nawiązania melodyczne są wyczuwalne przez cały czas. "Dwójeczkę" przygotowano z większym rozmachem - trwa ponad 4 min dłużej i wydaje mi się bardziej udana niż pierwowzór. Na uwagę zasługuje zwłaszcza około 6 minutowa sekwencja instrumentalna - nic w sumie nowego, ot taki to Shadow Gallery w pigułce, niemniej właśnie dlatego może wielu zachwycić. Biorąc się za bary z własną przeszłością chłopcy nie dali więc plamy, a wręcz przeciwnie. Zastanawiam się tylko na co taki zabieg ? Brak pomysłu na długi, zupełnie nowy utwór ? Ulegnięcie naciskom fanów ? Niezadowolenie z własnej roboty 6 lat temu ? Zresztą nieważne - Cliffhanger II może się podobać i to jest rozstrzygające. Ścieram z klawiatury łezkę lamentu nad autopowielaniem i piszę dalej. Drugi powód, dla którego Legacy nieodparcie kojarzy się z Carved In Stone to magnum opus - ponad 20 minutowa suita oraz to co dzieje się dalej - aż do zamknięcia albumu. Na szczęście First Light nie stanowi w swoim założeniu Ghostship II i bardzo dobrze - nie powiela wizerunku stanowiącego ledwie niezgrabny zlepek kilku świetnych i kilku słabych kawałków jak to było w 1995 r. Suita z Legacy wydaje się dużo bardziej przemyślana, zgrabniej skonstruowana i po prostu lepsza. Poszczególne części dość płynnie przechodzą jedna w drugą, brak też tak nużących jednostajnością kawałków jak Dead Calm czy Enchantment z Ghostship. Na uwagę zasługuje delikatne, klimatyczne wprowadzenie, po którym dźwięki gitary akustycznej zapowiadają wokal. Kończy się również akustycznie, zaś pomiędzy tymi punktami napotkamy sporo zmian tempa i klimatu, urzekające melodie oraz momenty instrumentalnej galopady. A gdy wszystko to już przebrzmi na parę minut zapada cisza... Pojawiają się po chwili jakieś stukania do drzwi, dzwonki, brzdąkania pęku kluczy i oto zrazu nieśmiało wchodzi podniosły, klawiszowy finał płyty. Temat i owszem jest piękny, ale daleko mu do poziomu zamknięcia Carved In Stone. Bo też właśnie ! - cały ten pomysł na zakończenie jest skopiowany z tamtego wydawnictwa. Czyżby znowu niedostatek twórczej weny ? A może kolejne prośby fanów ? Na klawiaturę spadła druga łza lamentu nad autopowielaniem, ale i tę szybko starłem - skoro wciąż jest ładnie to i tak lepiej niż gdyby było brzydko...
Do omówienia pozostały cztery krótsze, jak na standardy tego krążka, kawałki - Destinantion Unknown, Colors, Society Of The Mind oraz tytułowy Legacy. Do omówienia... właściwie to nie ma co omawiać, są to po prostu typowe shadow-gallerowskie utwory z wyrazistymi melodiami i ładnymi instrumentalnymi partiami słuchane z nader wielką przyjemnością. Mamy tu przekrój od balladowego Colors, poprzez również spokojny Destination Unknown po ostrzejsze Society Of The Mind, a jeszcze ciut bardziej Legacy. Trochę natomiast szkoda - i odnosi się to do całości płyty - że zespół traci swój pazur. Brak tu momentów o jakiejś wielkiej zadziorności czy potędze brzmienia jak np. New World Order z Tyranny. Shadow Gallery wydaje się rozwadniać swoją muzykę - dążenie w kierunku art - rocka (nawet z określnikiem heavy) nie jest niczym złym, wszystko jednakże zależy od stylu w jakim się to robi (w tym kontekście zastanawia nader ubogie wykorzystanie fletu przez Caddena-Jamesa).
Kiedy słucham Legacy to pomimo pochlebnych uwag o udanym odgrzaniu kotleta o nazwie Cliffhanger, pomimo pochwał pod adresem suity First Light, pomimo urzędowej już "ładności" krótszych kawałków czuję się całością krążka nieco znużony. Do tego dochodzi wspomniane powyżej zakończenie... Ocena klaruje się jasno jako, że recenzowany album jest fajny. Tylko fajny bo po Tyranny apetyt miałem większy.