ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Sylvan ─ Deliverance (Special Edition) w serwisie ArtRock.pl

Sylvan — Deliverance (Special Edition)

 
wydawnictwo: Sylvan Music 2011
dystrybucja: Sylvan Music
 
CD 1:
01. Seeking Nights [10:49]
02. Golden Cage [04:50]
03. Unconsciously [10:01]
04. Safe [04:10]
05. Those Defiant Ways [09:14]
06. Deliverance [10:22]
07. Childhood Dreams [03:49]
08. A Fairytale Ending [16:44]
CD 2:
01. The Lie [12:26]
 
Całkowity czas: 82:26
skład:
Marco Glühmann - vocals, Matthias Harder - drums, Sebastian Harnack - bass, Jan Petersen - guitars, Volker Söhl - keyboards
GOŚCINNIE:
Almut Brandes – backing vocals (Seeking Hights, A Fairytale Ending); Nick Ellsworth, Nick Haverson – voices (A Fairytale Ending)
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,1
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,0
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,2
Arcydzieło.
,1

Łącznie 4, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Ocena: 8 Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
06.03.2011
(Recenzent)

Sylvan — Deliverance (Special Edition)

Uważny czytelnik, lub też fan niemieckiej formacji SYLVAN (a jedno absolutnie nie wyklucza drugiego) powie, zaraz – to nie taki skład jest na tej płycie. Otóż nie, właśnie taki skład. Bowiem debiutancki album Sylvan – Deliverance dokładnie pierwszego stycznia bieżącego roku ujrzał światło dzienne w nowej wersji. Po pierwsze cały materiał został przearanżowany i nagrany jeszcze raz, przez aktualny skład formacji. Prace te zostały wykonane w październiku i listopadzie ubiegłego roku w studio „The Sylvan Manor”. To jedna ze zmian. Następną jest dołożenie drugiego dysku zawierającego mini suitę „The Lie”, która została zarejestrowana podczas pierwotnych nagrań do albumu, ale dotychczas zespół nie zdecydował się na jej wydanie. Mamy, więc prawie nowy dwupłytowy album na półce. Pora włożyć pierwszą płytę do odtwarzacza i trochę cofnąć się w czasie…

W 1998 roku ukazał się Deliverance. Nagrany pierwotnie w hamburskim studio „The Sylvan Manor” na przełomie lat 1997/1998. Rozpoczyna go dłuższy, dziesięciominutowy Seeking Nights. Cała płyta obfituje zresztą w długie kompozycje, bowiem siedemdziesiąt minut krążka jest podzielone między zaledwie osiem utworów, z czego trzy wydają się króciutkie, a pozostałe… o właściwej długości. Jak na płytę debiutancka cały zamysł od razu mi się spodobał. Choć od pierwszego utworu widać, że zespół szuka, kombinuje, eksperymentuje, to nie jest jeszcze możliwe do stwierdzenia: tak, to Sylvan. Na razie jest jednym z wielu prog-rockowych zespołów na muzycznej scenie końca lat dziewięćdziesiątych. Dodajmy, że z Niemiec, które nie są kolebką tego gatunku. Ale ciekawe przejścia gitar, zmiany aranżacji klawiszy i młody, niezbyt pewny swojej siły głos Marco przyciągają. Na uwagę zasługuje ładnie wkomponowany drugi wokal i ciekawe wejście gitarowo-perkusyjne (trochę w stylu IQ, czy nowego Marillion) w czwartej minucie. Golden Cage w wielu miejscach stwarza wrażenie epickiego, może nawet zbyt epickiego utworu. Ale to tylko cztery minuty, mocno wypełnione muzyka, przejściami, gitarowymi wstawkami i zwracającym na siebie uwagę wokalnym trójgłosem. Unconsciously rozpoczyna lekko zapętlonymi klawiszami, łamiąca rytm gitarą i przedziwnym, dobiegającym gdzieś zza sceny wokalem Almut Brandes, (który się zresztą potem pojawia w duecie z Marco). Po początkowym szybszym graniu przechodzimy w uspokojenie i zanurzmy się w muzyce. Historia opowiadana przez zespół zmusza nas (i jakże to przyjemne) do zamknięcia oczu i oddania się jej bez reszty. Bardzo mi się podoba trzykrotne podejście do „zamknięcia utworu”, gdzie za każdym razem muzyka rozwija się na nowo. Najlepszą częścią tej mini suity są ostatnie trzy i pół minuty, gdzie pojawiają się kosmicznie brzmiące klawisze, pulsujący bas i rzewna, lekka gitara. Naprawdę świetne. Safe pozwala nam chwilkę odpocząć, rozluźnić się przy dość prostej piosence.

Przed nami dwa świetne utwory: Those Defiant Ways i tytułowy Deliverance. I tutaj dzieją się piękne rzeczy. Począwszy od pierwszego utworu, gdzie niespodziewanie zakończony krótki pasaż w stylu Pink Floyd, przechodzi w karmazynowo brzmiące połamańce, z wolna ustępujące miejsca progresywnym pasażom w stylu Galahad. I nie są to absolutnie zarzuty, bynajmniej nie chodzi mi o zapożyczenia, bowiem SYLVAN zdecydowanie gra po swojemu. Udowadnia to zresztą w dalszej części (a raczej trzech częściach) tego utworu, bowiem wielokrotnie zmienia on swój rytm, tempo, stylistykę i klimat. Myślę, że są to owe poszukiwania, o jakich wspomniałem na początku - bo i klasyka się tu pojawia i trochę punkowego bębnienia w wczesnej Lacrimosy. Można odnieść wrażenie, że zespół sam nie wie, co chciałby zagrać, ale układa się to w ciekawą dość koncepcję. Za to Deliverance wita nas klasycznym fortepianem, do którego dołączają pozostałe instrumenty tworząc ładny, spójny utwór. Długa, ciekawa ballada,? O, nie. To przecież formacja pro-rockowa, więc musi być i pazur. Więc po kilku pierwszych minutach muzycy podnoszą poprzeczkę słuchaczowi i zapraszają go w krainę rozbudowanych dźwięków, i niczym nieskrępowanej muzycznej radości. Choć to dopiero pierwsza płyta, słychać, że muzycy są zgrani, że muzyka stoi na wysokim poziomie. Bardzo ciekawe wejścia sekcji rytmiczne, chwilami ustępujące miejsca klawiszowym pasażom czy też historii opowiadanej przez wokalistę. Choć mam wrażenie, że jego gardło jeszcze nie dostosowało się do zaplanowanego efektu, (jaki artysta chciał uzyskać w przed ostatniej części Deliverance). Ale sama próba bardzo dobrze rokuje na przyszłość. Childhood Dreams to najkrótszy, ale wcale nie najgorszy utwór na płycie. Ładne pianino, lekki, bardzo nastrojowy śpiew Marco i łagodnie towarzyszące instrumenty. Mógłbym powiedzieć, że prawie kołysanka.

Oryginalny album zamyka trwająca prawie siedemnaście minut suita A Fairytale Ending. Tutaj zespół wspomagany jest przez całą trójkę gości: Almut Brandes, Nicka Ellswortha i Nicka Haversona. Początek brzmi trochę średniowiecznie, jak niektóre opowieści formacji Pendragon. Ale zaraz, całość jest opowieścią. Pojawiają się głosy wiejskiego ptactwa, kościelnego dzwonu i dzieci. Potem wkracza narrator, który wprowadza nas do opowieści. Chórek lokalnym mieszkańców, może będących nieco pod wpływem wina śpiewa nam pierwszą zwrotkę. Potem pojawiają się instrumenty i opowieść się zaczyna. Marco opowiada o… no właśnie, o czym? Pojawiające się imiona i nazwy: Luthien, Elbs, Thingol, Morgoth, Silmaril, Angband chyba jednoznacznie wskazują na tematykę opowieści, opowieści ze świata fantasy. Ze świata snów, marzeń nadziei i leków. To, co dopowiada nam narrator, nie pojawia się w książeczce (zresztą tych narratorów jest więcej) – szkoda, bo w owej specjalnej edycji mogłaby się pojawić cała historia, wraz z ciekawymi dialogami. Tak, aby dopełnić kompletu całej epickiej opowieści. Niemniej jednak poza opowieścią, narratorem i głosami jest jeszcze muzyka. A ta już jest zróżnicowana bardzo mocno. Zarówno w części stanowiącej tło, jak i podczas głównych opowieści. Czasem to muzyka odpowiada wędrowcom, czasem ani narrator ani główny bohater nie są potrzebni. A wszystko zmierza do pięknego epickiego zakończenia. Ostatnie dwie minuty to prawdziwy majstersztyk emocji, profesjonalnej aranżacji, niezapomnianej melodii i zadumy.

Podczas oryginalnej sesji nagraniowej powstała jeszcze jedna kompozycja, która została odrzucona. W wydanej właśnie Deliverance Special Edition utwór ten został umieszczony na drugiej płycie. Ach szkoda, ze tylko jeden, bo aż smutek bierze ile niewykorzystanych minut pozostało na srebrnym krążku, a zespół z pewnością mógłby cos dorzucić. Ale trudno. Lepszy rydz… The Lie nie przygniata długością. Ale wciąga. Nie jest on do końca „odrzuconym” utworem: w książeczce przeczytam, że bazuje na niepublikowanym wcześniej materiale z sesji nagraniowej. Być może zespół połączyć tu kilka swoich pomysłów. To, co może zaskoczyć słuchaczy to wokalista. Pamiętajmy, że od czasu pierwszego albumu minęło dwanaście lat. I to słychać w drugiej części kompozycji. Nawet, jeśli wstępne założenia pochodzą z 1998 roku, to wtedy tak nie grali. Świetne gitarowe progresywne przejścia, troszeczkę pachnące improwizacją, bardzo zbliżone do tego, co robią obecnie. Niesamowicie piękny klimat. Tekst kończy się w połowie utworu, a potem pozostaje nam tylko zatonąć w Muzyce, zamknąć oczy i słuchać, słuchać, czuć i drżeć. Mocna perkusja, przesterowane gitary i solówka na klawiszach, za chwilę zresztą ustępująca miejsca solówce gitary. Śmiało bym powiedział: mocne prog-metalowe granie. Na chwilę przychodzi uspokojenie i powraca fraza:

The Lie – when the mist cleared up to free deserted cries
The Lie – it’s forgotten in the forest of my quiet
The Lie – like a dream it passed away with signs of night
The Lie – coming home, now I know death reunifies…

A po niej powracają instrument I robi się jeszcze głośniej, jeszcze mocniej, jeszcze bardziej metalowo. Pojawiają się jeszcze raz owe cztery wersy, mocny chórek i świetna dorosła już wokaliza Marco. Tak, tutaj potrafi on już krzyknąć! Do tego wysokie gitary i dzwony, epicko i może nieco pompatycznie, ale przepięknie!

The Lie…


PS. na początku było siedem gwiazdek, jednak The Lie podniosło poprzeczkę, niby tylko dwanaście minutek, a robi wrażenie. W każdym razie dodatkowa gwiazdka za ten własnie utwór.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.