Case study: (zapiski lekarza)
Nie lubię dyżurów w dniu Bożego Narodzenia. Przywożą wówczas na izbę przyjęć: poszkodowanych w wypadkach, ofiary świątecznego obżarstwa, bezdomnych z odmrożeniami, niedoszłych samobójców albo tych „już po”. Pamiętam, że tego dnia – w Boże Narodzenie, przywieziona została młoda kobieta. Była jakaś taka inna. Świetnie i z klasą ubrana, pachniała Armanim, ładnie uczesana, makijaż delikatnie maskował narkotyczne cienie pod oczyma. Krucha i delikatna. Do depozytu włożyłem przenośny player mp3 (by jabłko). Przez chwilę spojrzałem na tracklistę. Znam ten utwór:
She`s heading for the great escape
Heading for the rave
Heading for the permanent holiday ...
Pomyślałem wówczas: kolejna ofiara wyścigu szczurów. Kolejny przegrany przedstawiciel straconego pokolenia, próbujący przy pomocy prochów ułożyć sobie życie. Przypadkowy seks, przypadkowe znajomości, namiastka uczuć i szczęścia, pokolenie konsumpcji, Web 2.0 i takich innych. Brak porozumienia, ciepła i miłości, umiejętności mówienia i słuchania. Oczywiście z pewnością świetnie maskowała swoje kompleksy: goryczą, złośliwością i ciętym językiem, pozą silnej kobiety sukcesu. Nikt nie wie, jak długo krzyczała z bólu. Nie usłyszał nikt. Nikt nie zauważył. Ilość toksyn w organizmie przypominała laboratorium chemiczne: amfetamina, leki nasenne i antydepresyjne, alkohol. Umierała i wracała do życia dwukrotnie, za trzecim razem nie udało się jej uratować. Zadzwoniłem i zawiadomiłem rodzinę denatki. Przyjechali. Cholera, że też trafiło na córkę prezydenta tego kraju. Zaraz zjadą się dziennikarskie sępy, a w dniu jutrzejszym brukowce napiszą: „Tato prezydencie- dlaczego”. Ojciec (narodu) – klął i płakał jednocześnie. Matka załamywała ręce ale też trzeźwo kalkulowała: Co ludzie powiedzą. Co znajomym powiemy? Ze nasza córka jest narkomanką, że samobójstwo? Ona, nasz Cukiereczek? Chociaż...rzeczywiście zawsze z nią były problemy. Ucieczki z domu, bunt, zmiana szkół, zawsze pod prąd. Dziewczyna cholernie trudna, wrażliwa. I te jej dziwactwa, słuchana muzyka i towarzystwo (to na pewno zły wpływ muzyki i tego cholernego Marillion). Czytała Kirkegaarda i te filozoficzne smuty.
Ale przecież wyszła na prostą. Zawodowa kariera budowana latami ale skutecznie, nie wspierana nepotyzmem (Tato nie wtrącaj się – poradzę sobie sama): świetna specjalistka od internetowego marketingu, publikacje, zagraniczne praktyki, mieszkanie w dobrej dzielnicy, zawodowy prestiż, okładki czasopism, wywiady. Miała wszystko....A teraz „to”. W dodatku w święta.
Heading for the open road
Goodbye to all that
Heading for the automatic overload...
Komentarz odautorski:
Gdy po raz pierwszy włożyłam do odtwarzacza najnowsze dzieło Sylvan nie oczekiwałam zbyt wiele. Ot bardzo solidny niemiecki zespół, grający „wiadomo co, czyli mieszankę rocka progresywnego z metalem”. Artificial Paradise czy X-Rayed – owszem podobały mi się chwilowo, ale nie zagościły na mojej prywatnej playliście wszech czasów. Po usłyszeniu Posthumous Silence byłam bezradna i wstrząśnięta. Zamierzałam napisać recenzję tego albumu zaraz po wydaniu płyty. Poczekałam jednak cierpliwie. Końcówka roku to dobry okres, by wrzucić swoje „trzy grosze” w temacie Sylvan. Po miesiącach przerwy, wróciłam do Posthumous Silence raz jeszcze. Emocje sprzed kilku miesięcy są nadal bardzo silne.
Najnowsza propozycja muzyków z Hamburga to znakomity pod każdym względem album. Muzycznym, emocjonalnym, literackim, koncepcyjnym. Historia wydawać by się mogło dość oklepana: zdesperowana dziewczyna popełnia samobójstwo. W ręce ojca wpada pamiętnik dziewczyny. Ojciec czyta i z kart pamiętnika poznaje życie swojej córki. Powiemy złośliwie: banał. Jednak nie banał: najnowszą propozycję Sylvan oddzielają lata świetlne od ckliwych produkcji. Nieprzypadkowo też w „zapiskach lekarza” pojawiają się cytaty z Brave Marillion.
Opowieść o „dziewczynie z mostu” znalazła smutne zakończenie w postaci „dziewczyny z pamiętnika”.
Ten album pozwala wejść w głąb własnych uczuć. Oczyszcza. Nie jest to propozycja do słuchania przy kawie i ciastkach, po drodze z i do pracy. Niezbędna jest ciemna, mglista noc i absolutne skupienie. Wówczas każdy dźwięk, każde słowo i fraza docierają do słuchacza ze zwielokrotnioną siłą. I potęgują wrażenie wszechogarniającego smutku. Siedemdziesiąt minut bezgranicznej rozpaczy, ale jednocześnie siedemdziesiąt minut znakomitej muzycznej podróży. Świetne aranżacje, znakomite orkiestracje- wszystko wykonane z pasją i tak „mało po niemiecku”. Przeplatające się muzyczne motywy, akcenty i dźwięki. Mało jest w dzisiejszych czasach takiej muzyki. W sumie prostej, mało skomplikowanej formalnie, ale o niesamowicie wielkim ładunku emocji. Cholernie ciężko jest pisać o samej muzyce, ciężko jest zachować recenzencki spokój i opisać album „na zimno”. Przeważają emocje. Posthumous Silence utkany jest z „samych emocji”. Zaproponowana przez muzyków zespołu forma muzyczna to tylko explicite uczuć.
Samobójcy wzbudzają w nas niechęć, nie litość. Nie rozumiemy przesłanek ich desperackich kroków. Nie próbujemy zrozumieć i słuchać, odkodować znaków, które nam „przed tym aktem” przekazują. Poklepujemy ich wówczas po plecach i rzucamy wyświechtane: weź się w garść. Kiedy następnego dnia budzimy się jest już za późno. O tym też jest ten album: to nasze stracone złudzenia i nieudane próby poznania drugiego człowieka. A przecież tak bardzo chcielibyśmy cofnąć czas, ułożyć zdarzenia raz jeszcze – podobnie jak bohater „Efektu Motyla”. Ale jest już za późno. Telefon ze szpitala. Flatline. Identyfikacja zwłok. Zabranie osobistych rzeczy denata. Pogrzeb i stypa. W sercu pozostaje nam żal i pośmiertna cisza.
Po wysłuchaniu Posthumous Silence nagromadzone we mnie emocje puściły. Katharsis?
Nie wiem. Album roku 2006? Najbardziej smutna muzyczna produkcja 2006? Z pewnością.
Wszelkie zdarzenia i osoby opisane w tej recenzji są zainspirowane życiem autorki recenzji.