Zastrzegałem się co prawda kilka tygodni temu, że o współczesnym prog-rocku, a szczególnie polskim, to ja już zupełnie wególe i nic – nie mam ochoty tego słuchać, a tym bardziej o tym pisać.
Ale tylko krowa poglądów nie zmienia. Poza tym w pewnym sensie czuję się w obowiązku napisać o czymś co jest i polskie, i dobre – tak dużo tego nie ma, żeby coś takiego jak floating.point tak sobie odpuścić.
Czy w Polsce można dobrze nagrać płytę? Można, aczkolwiek nie jest to zjawisko zbyt częste. Pojedyncze egzemplarze trafiają się w okolicach Krakowa. Lepiej udać do miejsca, gdzie kultura muzyczna stoi na wyższym poziomie. Tak też zrobił Piotr Szczepaniak – skomponował trochę muzyki, następnie spakował klamoty i udał się w tym celu do Wielkiej Brytanii. Najpierw w 2008 roku ukazał się mini – longplay „State of Denial” (jeszcze jako Floating Point), a w tym, pełnowymiarowa płyta – „Free Falling”. W pracy przy obu krążkach wspomagali go ludzie na co dzień współpracujący z Porcupine Tree – Sean Taylor i Andy Jackson, co przełożenie na efekt końcowy ma. Na dwa sposoby – muzyka brzmi bardzo dobrze, ale i niestety cokolwiek ma wspólnego z Porcupajami. Bardzo by mnie ucieszyło, gdyby wszyscy wykonawcy bezczelnie zżynający z PT dostali sądowy zakaz działalności pod groźbą ciężkich robot przy budowie polskich autostrad. Tyle tylko, że Szczepaniak nie zżyna bezczelnie, tylko znajduje się pod pewnym wpływem, na szczęście na tyle nieznacznym, że pod wyżej wymieniony ewentualny paragraf nie podpada. Jeszcze pod jakim wpływem się znajduje – na pewno też klasycznej elektroniki ze szkoły berlińskiej, poza tym przyznaje się również do Vangelisa i Jarre’a. Słychać też trochę wpływów post-rocka i space-rocka. De facto całkiem to prog-rock nie jest, ale mieści się to w szerokiej formule rocka progresywnego. O takich wykonawcach na progarchivach piszą „electronic progressive”. Takie określenie dla floating.point pasuje mi najbardziej, a tego „electronic” jest chyba w tej muzyce najwięcej – mrocznej, nieco ambientowej elektroniki.
Jak co nieco może wynikać z powyższego opisu, floating.point nie jest niczym szczególnie odkrywczym, również powiedzieć o „Free Falling” że jest to wielka płyta – to też nie. A pierwsza duża zaleta tego krążka – słucha się go bardzo dobrze. Nie nudzi, ani nie męczy. Nie nudzi, bo to dobra płyta. Nie męczy – bo jest znakomicie zrealizowana. Są rzeczy, które wymagają od słuchacza pewnego zaangażowania intelektualnego – ja to wiem , ja to rozumiem. Ale nawet awangarda musi brzmieć dobrze. Nie może być tak, że perkusja jest źle nagrana, że basu nie ma, że gitary i klawisze zlewają się w jedną masę, że nie można tego słuchać głośniej, bo się robi dudniący muzyczny glut, że nie można tego słuchać na discmanie z podobnych powodów. Żaden z powyższych zarzutów „Free Falling” nie dotyczy, bo to krążek wyprodukowany bardzo dobrze. Jak bas, to tu, jak gitara - to tam, jak klawisze to też na swoim miejscu – nic nie trzeszczy, nie zgrzyta, nie rzęzi na wysokich obrotach. Wszystko do siebie pasuje. I last but not least – jest kawał dobrej, a miejscami bardzo dobrej muzyki. Nawet jeśli kilka fragmentów ze środka bardziej nadaje się do wybaczenia, niż do wysłuchania. Za to „Degrees Of Abstraction”, „Free Falling” i “Naked Eye” są znakomite. Zaczyna się wszystko spokojnie, wręcz floydowsko, z wyciszenia, rozwija powoli, bez zrywów. Stopniowo nabiera tempa, rozwija się – napięcie rośnie. Ale do pewnego momentu. Po tytułowym, płyta wytraca rozpęd, a „Apprehension” to kilka minut niczego. Ale na szczęście ja lubię takie elektroniczne plumkanie i do tego nie trwa to zbyt długo. „Distant Shore” znowu ładnie się rozpędza, a równie długi, co dobry „Naked Eye” kończy album. To znaczy jego zasadniczą część, bo jest jeszcze bardzo udany „Ywret” jako bonus na wersji CD.
Płyta jest obecnie dostępna w dwóch wersjach – jako empetrójki do ściągnięcia ze strony floating.point, i jako CD (jeden utwór więcej) do kupienia z tejże strony – piszę w dwóch wersjach, bo empecze i CD mają inny miks. I to się słyszy. Ten płytowy to typowy dla naszych czasów współczesny miks, podkreślajacy bardziej dynamikę, z mocno zaznaczonymi wysokimi i niskimi tonami. Empetrójkowy jest bardziej tradycyjny – brzmienie jest bardziej „okrągłe”, raczej podkreślające przestrzeń, bardziej selektywne, a także bardziej eksponujące instrumenty klawiszowe – brzmią pełniej, bardziej soczyście. Jako żyjącej konserwie muzycznej dużo bardziej podoba mi się właśnie ten pierwotny. Zresztą klasyczna elektronika raczej była w ten sposób nagrywana i nie ma absolutnie żadnego powodu, żeby to poprawiać, co się już poprawić nie da.
Jeszcze kilka słów o okładce. Zwykle nie zwracam na nie uwagi, to znaczy zwracam, ale nigdy tak nie było, żebym mi to w czymś przeszkadzało, albo żebym trzymał płytę tylko dla okładki. Dopuszczam, że nawet znakomita płyta może mieć koszmarną okładkę – vide The Doors – „L.A. Woman”. W przypadku „Free Falling” i okładka jest warta wspomnienia. Ma swój klimat – trochę jak z Hipgnosis. Druk ma swoje ograniczenia, w wersji papierowej jest to wszystko bardziej miękkie, trochę jakby rozlane, i kolory nie są tak soczyste, głębokie, a kontury tak wyraźne. Wersja cyfrowa jest znacznie bardziej dynamiczna, bardziej efektowna i robi naprawdę bardzo dobre wrażenie. Zresztą okładka jest jak cała płyta – widać, że ktoś miał dobry pomysł.
Floating.point trzeba popierać, bo Szczepaniak ma w ogóle dobre pomysły i wie jak realizować. Cóż jeszcze…? W takich sytuacjach zwykle życzę wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, a po cichu radzę pozbyć się płyt Porcupine Tree, a zainteresować się Stevem Hillagem. Osiem gwiazdek z minusem.