Właśnie przez takie piosenki, jak otwierające album Miss You dziewczyny na koncertach The Rolling Stones skakały z balkonów. Działo się to wszystko w zamierzchłych czasach początku ich kariery w latach sześćdziesiątych, gdy Sonesi występowali jeszcze w małych lub średnich salach (teatrach, kinach, jak wolicie). Potem… czasy się zmieniły, na koncerty zaczęło przychodzić coraz więcej osób i … teraz wszyscy „wielcy” grają na stadionach. Nawet, jak tego nie znoszą…
Some Girls, 14 studyjny album w dyskografii The Rolling Stones to dobry kawałek rock’n’rolla. Ekspresyjny, zróżnicowany brzmieniowo, ale nie ma się czemu dziwić, skoro powstawał w czasach, gdy w muzyce zbiegały się nurty punk rocka i … disco, a i stara gwardia nie miała ochoty zepchnięcie jej na boczne tory. Na specjalne wspomnienie zasługują też przynajmniej dwa fakty, bez których prawdopodobnie album ten nie miałby takiego kształtu, jaki znamy dziś. Pierwsza sprawa, to … problemy Keitha Richardsa z prawem, wynikające z nadużywania przezeń narkotyków (słynna wpadka na lotnisku w Toronto i pochodne). Skutkiem tego jeden z The Glimmer Twins nie był właściwie obecny (a przynajmniej nie w takim stopniu, jak to drzewiej bywało) podczas sesji nagraniowych do Some Girls. Druga kwestia właściwie łączy się z pierwszą. Primo – ton muzyce nadał drugi ze „stonsowych bliźniaków” – Mick, przyjmując na siebie odpowiedzialność za tworzenie muzyki na album The Rolling Stones. Secundo: Ron Wood, który trzy lata wcześniej zastąpił Micka Taylora mógł wreszcie – za sprawą nieobecności Richardsa – rozwinąć skrzydła w zespole (stając się jednocześnie pełnoprawnym – choć nadal ponoć mówią o nim „nowy” – członkiem grupy). I to słychać. Zarówno ciągotki Jaggera ku muzyce pop (wspominane na początku Miss You, czy zdecydowanie dyskotekowy (tak się wtedy grało, proszę się nie dziwić) Respectable, jak i inną, bardziej opartą na technice slide grę gitary Wooda.
Oczywiście zespół nie byłby sobą (errata: Jagger nie byłby sobą) – i za to go lubię – jakby, niby bez złych zamiarów nie włożył kija w mrowisko. Tym razem w świat feministek, za którym oczywiście musiała opowiedzieć się tzw. intelektualna telewizja. Wersy: “black girls just want to get fucked all night” albo “Chinese girls are so gentle; They’re really such a tease” wywołały oburzenie wspomnianych wyżej kręgów, a … przecież chyba wokalista The Rolling Stones nie zmyślał, mając za sobą te wszystkie burzliwe chwile spędzone z kolejnymi kochankami, fankami, żonami (kolejność przypadkowa). Utwór zresztą brzmi jak protest song Boba Dylana z czasów, zanim tenże się zelektryfikował. Nawet wokalnie Mick zbliża się tu do wielkiego swojego mistrza (bo że Stonesi próbowali ciągle równać intelektualnie w piosenkach do Dylana, to chyba nikt nie wątpi?). A że porusza tematykę bliską Jaggerowi, cóż, trudno z tego mu robić zarzut.
Album, z jednej strony ocierający się o dyskoteki (wspomniane Miss You nadal świetnie się tańczy), a z drugiej … nawiązujący do muzyki gospel i tego całego nurtu, który królował (króluje) w rozgłośniach amerykańskich (vide, stylizowany na kaznodziejski kawałek Far Away Eyes, będący wynikiem podróżowania Jaggera przez okolice Bakersfield w USA) to całe spektrum muzyki popularnej, jaka wówczas powstawała w świecie rock’n’rolla. Ckliwe kawałki przeplatają się z ostrymi riffami, a pikantne teksty tylko podgrzewają atmosferę.
Całość ubrano w … okładkę, na której umieszczono twarze znanych kobiet, a między nimi… cóż, przebrani za kobiety Stonesi. Oczywiście event, oczywiście oburzenie. Skomentowane jednym zdaniem przez Richardsa. „Dlaczego Some Girls? Bo nie mogliśmy spamiętać ich cholernych imion…”
It’s only rock’n’roll, but I like it!!