ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Rolling Stones, The ─ Exile On Main Street w serwisie ArtRock.pl

Rolling Stones, The — Exile On Main Street

 
wydawnictwo: Virgin Records 1972
 
1. Rocks Off
2. Rip This Joint
3. Shake Your Hips
4. Casino Boogie
5. Tumbling Dice
6. Sweet Virginia
7. Torn And Frayed
8. Sweet Black Angel
9. Loving Cup
10. Happy 11. Turd On The Run
12. Ventilator Blues
13. I Just Want To See Your Face
14. Let It Loose
15. All Down The Line
16. Stop Breaking Down
17. Shine A Light
18. Soul Survivor
 
Całkowity czas: 67:08
skład:
Keith Richards - guitar & voc / Mick Jagger - voc. / Mick Taylor - guitar / Bill Wyman - bass / Charlie Watts - drums / gościnnie: B. Keys - sax / N. Hopkins – piano / J. Price - trumpet & trombone / Bill Plummer - bass / I. Stewart - piano / B. Preston - organ / Al Perkins - steel guitar / Amyl Nitrate - marimbas / Jimmy Miller - percussion / i inni...
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,1
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,2
Album jakich wiele, poprawny.
,4
Dobra, godna uwagi produkcja.
,2
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,4
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,3
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,34
Arcydzieło.
,40

Łącznie 90, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Ocena: 8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
11.08.2007
(Recenzent)

Rolling Stones, The — Exile On Main Street

“Ludzie są ohydni” – stwierdza Sid Leniwiec w filmie mojego syna. Nie sposób się z nim nie zgodzić. Oburzające – ktoś krzyknie? Dowody – powtórzy za na-tę-chwilę-ex-wicepremierem kolejny? Och, nic prostszego. Od nadmiaru aż boli głowa. Ale po kolei. Najpierw kwestia pryncypialnych zasad. Policja ściga po całym kraju biedaka, który lżył pewnego człowieka. Ileż zachodu w ich poczynaniach. Jaka zapalczywość, jakie profesjonalne podejście. Doprowadzony w końcu przed oblicze Temidy na szczęście może liczyć na jej łaskę – ślepe wyroki ferowane przez boginię potrafią jednak przywrócić wiarę w sprawiedliwość. I proszę – w ostatnich dniach wszyscy jesteśmy świadkami, jak – podczas jakiegoś wykładu – zapalczywy w swoich słowach rasista robi dokładnie to samo, co ów wspomniany wyżej szaraczek i … nic się nie dzieje. Po prostu nic. Woda w ustach, patrzenie się w niebo i „nie mam nic w tej sprawie do powiedzenia ponad to, co powiedziałem wczoraj”. Orwell, George Orwell – jeśli tam, gdzie w tej chwili przebywa są bary – pewnie zapija się na śmierć!!!
 
Ten brak pryncypialności przejawia się później we wszystkich aspektach naszego życia. Najzwyklejsze sytuacje na ulicy, w sklepie, w urzędzie okazują się być nie do przejścia dla człowieka, który domaga się normalności. Zapominamy o kulturze, szukając winy u sąsiada z mieszkania obok, przepychając się w kolejce do kasy i zażerając się popcornem w kinie. A i sama kultura, mająca nas odróżniać od zwierząt pozostawia wiele do życzenia. Ślepo ufając gazetowym wyroczniom biegniemy do kina, na żenująca historię zielonego stworka, zabierając nań dwuletnie dzieci – mimo iż niczego z tego filmu nie zrozumieją. Skrajnie nieodpowiedzialni nie wyjdziemy z kina, mimo, że dziecko płacze a film jest irytująco mierny. Atencja dla dziesiątej Muzy? Nie sądzę. Inny przykład? Proszę bardzo: Doda – że posłużę się jej językiem – świeci nam w gazetach swoimi cyckami, kręci tyłkiem i lży ile popadnie dookoła, uznając się za wyrocznię w sprawach mody, muzyki i w ogóle szeroko pojętej kultury. A my jako pierwsi szukamy jej płyt w sklepie, bo przecież tak fajnie nuci się jej piosenki w drodze do pracy. Ktoś się obruszył?? A, widzę, pan nie słucha Dody… a Rubik?? Też piękna blondi z niego, a muzykę nagrywa taką, że spokojnie możemy zaszpanować w towarzystwie znajomością „muzyki klasycznej” (no bo Rubik to oratorium, a skoro oratorium to muzyka klasyczna, a skoro muzyka klasyczna, to jesteśmy elitą kulturalną kraju). Uff…
 
Przydługi wstęp spowodowany jest w sumie dość oczywistą sprawą. Jakieś dzienniki, gazety …lub czasopisma podały ostatnio, że Polacy (Wolacy?) są narodem niekulturalnym. Nie chodzimy do opery, filharmonii czy teatru. Omijamy kino, ewentualnie jeśli już, to kusi nas tam stworek z akapitu wyżej, tudzież siedemnastolatek mający rzekomo bronić świata przed złem, który nadal ma tak głupawe miny jak najmniejszy z wicepremierów bez teki. Dobrze, przyjmijmy jednak na chwilę, że to jednak Kino. A Kino to Kultura. I … jak tu się mówiąc kolokwialnie „odchamić”, kiedy przed seansem reklamówki atakują nas bezwzględną koniecznością posiadania nowego Bravo Hits tudzież fantastycznego reunion grupy Kombi? Jakiej kultury oczekiwać możemy po dzieciach, które od dowiadują się w świątyni X Muzy, że absolutne „must have” to płyta Diamond Bitch??!!
 
Dlaczego o tym piszę? Bo ów mądry dziennikarz do przejawów bycia kulturalnym człowiekiem zaliczył również „słuchanie ambitnego rocka”. Taaaaa… i w tym momencie zaczyna się nasza recenzja.
 
Pewnie spodziewaliście się, że taki wstęp posłuży do promocji muzyki stricte artrockowej. Gdzie suita goni suitę, solówki przecinają klawiszowe pasaże a wokaliści głosami ściśniętymi w wewnętrznym bólu opowiadają historię, w której skomplikowanej symbolice nie potrafiłby się poruszać nawet sam Paul Verlaine.
 
Nic bardziej błędnego. Muzyka będzie krótka, rzeczowa, prosta i co najważniejsze z wykopem. Na pierwszy rzut ucha pozbawiona przebojów, a jednocześnie fantastycznie energetyczna i taka antypopowa. The Rolling Stones nagrywając w 1972 roku Exile On Main Street już wówczas trochę obrośli mchem. Już byli po sukcesie komercyjnym, mieli nieruchomości, jachty, drogie wozy, dziewczyny na pęczki i problemy z prawem, alkoholem i narkotykami. Wiem – to żaden powód do dumy. Byli … częścią tego establishmentu, który z dziesięć lat wcześniej wydawał się im skostniały, rachityczny i odłażący tak bardzo, że musieli promować się na siłę wyskokami typu rozpinanie rozporka przy pytaniu o płeć. Ta płyta spadła na ówczesny świat rockowy niczym asteroida. Przypomnijmy – był rok 1972, nikt prawie wówczas tak nie grał (już albo jeszcze, to zależy od punktu widzenia). Wszem i wobec panoszyły się ostentacyjnie suity, wielowątkowe kompozycje, symbolika i silenie się na nadzwyczajną oryginalność. I tu – proszę bardzo, pierwszy w historii The Rolling Stones (i jedyny, jak na razie) dwupłytowy album, zawierający muzykę surową do bólu, nie poddaną żadnej prawie obróbce. Ale po kolei.
 
Rocks Off to początek z niesamowitym wykopem. Knajpiane pianino, modulowany głos Jaggera i przebijająca się w finale gdzieś z zaświatów solówka gitarowa a’la Jimmy Page to tylko kilka małych nic nie znaczących drobnostek, które składają się na całość tego znakomitego nagrania. A zaraz potem rock’n’rollowy Rip This Joint – pędzi przed siebie w nieprawdopodobnej galopadzie, napędzane pianinem potraktowanym przez jakiegoś szalonego muzyka w niemym kinie. Zaraz potem dostajemy bluesowy, klasyczny wręcz Shake Your Hips, w którym zespół niby zwalnia na chwilę i daje odpocząć, choć … noga sama zaczyna stukać rytm podawany przez …gitary. Tym razem perkusja Wattsa jest jedynie ozdobnikiem, a skarga harmonijki ustnej w finale tylko pogłębia nastrój wiecznej, bluesowej tęsknoty.
 
I nagle – nie wiadomo skąd pojawia się przebój, którym zespół promował Exile… To Tumbling Dice żelazny punkt większości tras koncertowych od tamtego czasu. Świetny rockowy kawałek z niezłym feelingiem, świetnym tekstem („kobiety myślą, że jestem nadziany i zawsze próbują mnie wycisnąć do bólu” – no no, panie Jagger, cóż za szczerość!). A zaraz po nim – Słodka Wirginia – znakomity blues, zespołowo śpiewany, z pikantnym solem saksofonu w środku. Rasowy, czysty rock’n’roll – aż człowiek ma sam ochotę zaśpiewać “come on, come on now Sweet Virginia…” i pokołysać się przytulony do ukochanej w nieskończoność. Sam nie wiem, czemu to nagranie nie zostało przebojem? Może to i dobrze z drugiej strony. Bo ograne do bólu tylko przeszkadzałoby w odbiorze całej płyty.
 
A dalej jest równie pięknie. Znakomity Sweet Black Angel ma niestety jedną wadę: trwa niecałe trzy minuty. Kto wie, może ten anioł tytułowy to ówczesna dziewczyna (a później żona) Micka - Bianca Perez Morena De Macias. W każdym razie sam utwór to cudowna piosenka: ot, gitary, marakasy, harmonijka w finale. A jaka jest w nim energia, jaki żar. Następujący zaraz po nim Loving Cup zafrapuje was fortepianowym motywem, nadającym ton całemu nagraniu. Tej zagrywce podporządkowano cały utwór, przez co nagranie to stało się bardziej wygładzone i w efekcie jeszcze bardziej przebojowe. Przebojów ci u nas dostatek – zdaje się oświadczać nam zespół. I spokojnie przechodzi do kolejnych nagrań. Nie chcąc was zanudzać szczegółami (i moim zachwytami nad poszczególnymi kawałkami) wspomnę jedynie rewelacyjny, najdłuższy na płycie Let It Loose. Bo warto. Choćby dla jazzującej partii instrumentów klawiszowych w środku, choćby dla znakomitej partii saksofonu. A zwłaszcza dla tego motywu na którym oparto konstrukcję całego nagrania. Polecam. Stonesi nagrywali zdecydowanie ciekawsze kawałki niż większość ich ogólnie znanych przebojów.
 
Exile On Main Street­ to płyta, którą The Rolling Stones przypomnieli wszystkim, jakie były ich korzenie. Rythm’n’bluesowe granie, dość niespodziewane wówczas, bo płyta ukazała się krótko po wydaniu równie wspaniałej Sticky Fingers, napakowanej przebojami, z tą słynną już okładką. Za to Exile … w założeniu chyba miało być inną płytą. Mniej przebojową, zwartą stylistycznie, wspomnianym wyżej powrotem do korzeni. Czy to się zespołowi udało? Zdecydowanie „tak” – choć w moim przekonaniu ta płyta to po prostu jeden wielki przebój. Każde z nagrań, które Stonesi na niej umieścili spokojnie można by wypromować, a dźwięki któregokolwiek z nich, zagrane na koncercie wywołują niesamowity aplauz publiczności. Zachęcam was do posłuchania tej wspaniałej płyty z jednym zastrzeżeniem. Te nagrania nie trafią do was za pierwszym razem. Ale jeśli dacie im szansę – nie będziecie mogli się od nich opędzić.
 
Znakomity album. Wstyd nie znać. Pozostaje zatem zrobić wszystko, aby słowa Sida Leniwca z początku recenzji były tylko pustą śpiewką, jak ostatnie zapewnienia polityków, że zakończyło się to, co niby trwa, a to co trwać miało z nową cyfrą rzymską na końcu pozostanie po latach takim samym wspomnieniem, jak disco polo, dogorywające gdzieś pod płotem ze sztachetą w biało – czerwone paski w opalonych plecach.
 
 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.