Rzecz z pogranicza. Chętnie do tego przyznają się i hard-rockowcy i prog-rockowcy. I to bardzo chętnie. Koniec lat sześćdziesiątych, początek siedemdziesiątych – bardzo się wszystko mieszało, style dopiero się kształtowały. Dlatego takie „hybrydy” były na porządku dziennym. Inna sprawa, że Atomic Rooster nawet pośród tych „hybryd” był czymś wyjątkowym.
Atomowego Kogucika założyli dwaj byli muzycy Crazy World of Arthur Brown – organista Vincent Crane i perkusista Carl Palmer, dołączył do nich gitarzysta i wokalista Nick Graham i zespół nagrał znakomity, debiutancki album „Atomic Roooster” ze słynnym „Piątkiem 13go” w charakterze wisienki na torcie. Niedługo potem ten skład się rozleciał, Palmer dołączył do ELP, Graham gdzieś sobie poszedł, został sam Crane. Ale się nie zraził i szybko znalazł sobie kolejnych współpracowników – znakomitego gitarzystę i wokalistę Johna Du Canna, wcześniej lidera Andromedy, oraz perkusistę Paula Hammonda. Szczególnie Du Cann był świetnym nabytkiem, bo oprócz tego, że był to bardzo dobry gitarzysta i wokalista, był także wybornym kompozytorem (*). I jeszcze w tym samym roku co debiut ukazała się kolejna płyta – „Death Walks Behind You”. Muzycy się zmienili, ale muzyka nie – dalej było to w pewnym rozkroku między hard a prog-rockiem. Za prog-rocka opowiadały głównie organy Crane’a, za hard-rocka - cała reszta. Chociaz trudno to tak jednoznacznie rozdzielić. Układ utworów na tym krążku był taki sam jak na debiucie – sześć rockerów, siódma ballada, a na koniec cos nieco dłuższego i bardziej złożonego. Crane i Du Cann podzielili się komponowaniem po równo, ale to Crane’owi przypadł w udziale największy hit zespołu – „Tomorrow’s Night”. Większość utworów z „Death…” powinna być dołączona jako materiały poglądowe do samouczka „Jak zrobić hard-rockowego klasyka” – znakomite "Sleeping for Years", "I Can't Take No More", oczywiście „Tomorrow’s Night” oraz tytułowy, który rozpędza się powoli, ale skutecznie – rockery oparte na zawiesistym brzmieniu Hammondów Crane’a i napędzane riffami granymi przez Du Canna. Z tego schematu wyłamuje się instrumentalny „VUG”, też bardzo dynamiczny, ale podziały rytmiczne i melodia, jak na hard-rocka wcale oczywiste nie są. Po ponad trzydziestu minutach soczystego rockowego grania przychodzi czas na wyciszenie. Za „czilałt” robi ballada „Nobody Else”. Jak wspominałem Atomic Rooster lubiło też się sprawdzić w nieco bardziej złożonych kompozycjach, na tym albumie mamy „Gershatzer”, w którym dźwięczą nawet jazz-rockowe nuty.
Moim zdaniem ten album to największe dzieło AR. Ale jest też i spora grupa fanów uważająca debiut za ich szczytowe osiągnięcie. Również mają poważne argumenty. Ja będę jednak obstawał przy swoim.
* - co było już wiadomo wcześniej, bo to on głównie odpowiadał za muzykę z jedynej płyty Andromedy – paluszki lizać!