Żadnej Ameryki nie odkryję stwierdzeniem, że progmetal – podobnie zresztą jak parę innych muzycznych szufladek – zjada własny ogon i coraz trudniej wykombinować w nim coś oryginalnego. Ożywienie wśród fanów gatunku następuje zazwyczaj po tym, jak gwiazda stylu zarejestruje nowy krążek. Bo gdy tylko jakiś nowy narybek pojawi się na horyzoncie, natychmiast ciśnie się lawina porównań do zespołów, wśród których nie może oczywiście zabraknąć Dream Theater…
A po co ten z lekka złośliwy wstępik? Tak, tak, tak! Sinus jest kolejną polską kapelą, która postanowiła pograć progresywny metal. Już nie wiem, czy to kolejna „poriversajdowa” fala, czy zupełnie nie zainspirowany nią twór. Mniejsza o to. Mam jednak wrażenie, że tą płytą wcale panowie nie wejdą na "rynek" z szybkością i błyskotliwością Usaina Bolta. Bo ów "rynek" jest już jednak taką muzyką nasycony, a artyści niczego nowego nią nie wnoszą. Ot, solidne progresywno – metalowe granie, z delikatnymi naleciałościami heavy i hard, z ciężkimi riffami, przeplatane bardziej klimatycznymi zwolnieniami, do tego okraszone, a to ciekawą partią gitary solowej, a to klawiszowym motywem. Owszem, próbują czasami artyści wrzucić coś niestandardowego, np. bujające reggae w „Two Hearted” - to jednak troszkę mało, jak na prawie pięćdziesięciominutowy album. Ratują rzecz, może nie zniewalające, ale jednak przemyślane melodie. Na duży plus trzeba Sinusowi zaliczyć finałową kompozycję „Dream: Dainty Regards / Edge... / ...And Misgiving” - bezwzględnie najlepszą na albumie. Mimo, że to trzyczęściowa, siedemnastominutowa kobyła, a muzycy korzystają w niej ze starych jak progmetalowy świat, patentów, udało im się słuchacza nie zanudzić. Bo jest ona nie tylko wielowątkowa, ale i różnorodna, melodyjna a przede wszystkim nie dopada jej przerost formy nad treścią (więcej o tym oraz innych pomieszczonych tu utworach znajdziecie w recenzji Romana Walczaka, poświęconej tegorocznemu „Demo” zespołu, na którym znalazły się cztery kompozycje z „T.A.F.U.”). Niestety, nie za bardzo przekonuje mnie wokalista, Paweł "Olej" Olejniczak. Mam chwilami wrażenie, że śpiewa z pewną manierą, w której na siłę stara się być mroczny i demoniczny w niektórych swoich interpretacjach, co stwarza wrażenie swoistej nienaturalności.
Nie jest to zła płyta. Zresztą, krakowskiej Lynx Music w doborze artystów do swojej stajni wpadki się nie zdarzają. Jest to jednak album, który nie wychodzi poza pewien przyjęty już standard. I trudno mi mieć nawet pretensje do muzyków tej trójmiejskiej formacji. Muzyków, którzy grają to, co najlepiej czują i kochają. I być może mają świadomość, że gór tym albumem nie przeniosą.