Skandynawia jest interesującą krainą na muzycznej mapie świata. Mieszka tu stosunkowo niewielu ludzi, jednak mimo to pochodzi stąd niezwykle dużo bardzo popularnych wykonawców, a także całkiem sporo tych mniej znanych, lecz z pewnością równie interesujących, poczynając od zespołów pokroju A-Ha czy Abba, poprzez HIM, Nightwish czy Children Of Bodom po ekstremalne kapele metalowe. Swoją część tej urodzajnej krainy zajmuje też kilka naprawdę wartościowych kapel post-rockowych, zwłaszcza rodem ze Szwecji, na czele z Ef, September Malevolence czy Immanu El. Pomimo jednak dość młodego stażu, na największe zainteresowanie zasługuje pg.lost.
Grupa ta powstała w 2004 roku w Norrköping, początkowo pod szyldem Before You Give In. Po wielu zawirowaniach personalnych zespół przyjął jednak krótszą i skromniejszą nazwę pg.lost. Póki co na koncie tej grupki chłopaków zebrał się jeden długogrający album („It’s Not Me, It’s You!” sprzed roku) oraz parę EP-ek (szczególną uwagę zwraca „Yes I Am” z 2007 roku). 2009 rok przyniósł jednak „In Never Out” – drugą pełną płytę w dorobku pg.lost.
To, co charakteryzowało muzykę pg.lost na poprzednich wydawnictwach to niebywały wręcz talent do tworzenia dźwięków penetrujących do głębi ludzką duszę. Warto przy tym zwrócić uwagę, że Szwedzi używali do tego celu najprostszych rockowych środków, ograniczając ilość elektroniki czy klawiszy do minimum. Podobnie jest na „In Never Out”. Chłopaki dopracowali ten album niemal do perfekcji, rozwijając swój prosty, acz skuteczny przepis chyba do granic możliwości. Wycisnęli z tej oklepanej formuły ile się dało, tworząc płytę niezwykle przemyślaną i spójną. „In Never Out” to 6 kawałków, z których każdy jest wyraźnie powiązany z pozostałymi. Po raz kolejny muzycy pg.lost zagłębili się w tych ciemniejszych zakątkach ludzkiej duszy, wywlekając na wierzch najbardziej przykre, a jednak dobrze nam znane emocje. Zatem, albo Szwedzi mają taką mentalność, albo tamtejszy klimat ewidentnie im (nie)służy, gdyż pg.lost nie jest pierwszym i na pewno nie ostatnim zespołem z tej części Europy, lubującym się muzyce smutnej i mocno depresyjnej. Osobiście mi to nie przeszkadza, bo te emocje zaklęte w tych akurat dźwiękach nabierają rzadko spotykanego piękna.
Olbrzymim plusem „In Never Out” jest organiczność, pomimo dość ciężkiego klimatu pewna swoboda, czy jak kto woli: feeling. Te dźwięki zdają się dość lekko wychodzić spod rąk tych chłopaków, przez co nabierają autentyczności. Warto przy tym zwrócić uwagę na w zasadzie dużą ilość zastosowanych rozwiązań, a więc sporą liczbę różnorodnych partii gitarowych (spore wrażenie robią zwłaszcza zapierające dech w piersiach „ściany dźwięku”), a także bardzo żywą grę bębnów. Fakt faktem, nie jest to raczej krążek mający tzw. drugie dno, próżno doszukiwać się tutaj jakichś ukrytych smaczków. To raczej hipnotyzujące dzieło, które ogarnia i czaruje właśnie pewną prostotą i bezpośrednim charakterem. Normalnie brakowałoby mi właśnie wielowarstwowości, jednak w tym wypadku działa to niezwykle korzystnie na odbiór krążka. Brak ozdobników podkreśla surowość i pierwotność ukazywanych uczuć, niewątpliwie je potęgując.
Nawet pomimo faktu, że ten rok obfituje w naprawdę dobre post-rockowe albumy, warto zagiąć parol na „In Never Out”. Niewiele tegorocznych wydawnictw może stanąć w jednym rzędzie z tym albumem, a już na pewno mało jest krążków, które w tak udany sposób przedstawiałyby te najmniej miłe ludzkie emocje. W takim razie, do zobaczenia na listopadowych koncertach, pierwszy już 10 listopada w Poznaniu.