Bez wątpienia Balmorhea rozwinęła się w dobrą stronę. Na swoim debiutanckim krążku pokazali muzykę nieskomplikowaną, opartą głównie na raczej monotonnych klawiszowych zagrywkach, która przywodzi na myśl chociażby Eluvium. Trzeci album, „All Is Wild, All Is Silent”, to już raczej zwrot w granie bardziej złożone, a na drogowskazie pojawiły się grupy pokroju 3epkano czy Anoice, a nawet Clann Zú. Nie zmienia to jednak faktu, że muzykę Teksańczyków trudno nazwać porywającą.
Słuchanie „All Is Wild, All Is Silent” przypomina rejs małym stateczkiem po spokojnym, błękitnym morzu, który tylko raz na jakiś czas zakłócany jest przez mocniejsze porywy wiatru czy pojedyncze fale rozbijające się o burtę. Muzyka zawarta na tym krążku dostarcza podobnych emocji. Miast dać się wciągnąć w magię dźwięków, prędzej odpłyniemy myślami w zupełnie inną stronę. Balmorhea serwuje raczej nieskomplikowany materiał, pozbawiony drugiego dna czy jakiegoś pierwiastka tajemniczości. Rzecz jasna, nie ma również mowy o zaskakiwaniu słuchacza, bo „All Is Wild, All Is Silent” to stosunkowo przewidywalny materiał; drobna niespodzianka pojawia się tylko w otwierającym, poza tym również zdecydowanie najlepszym, utworze „Settler”. Poza tym, większość kompozycji Balmorhea to proste kawałki oparte przede wszystkim na pianinie i smykach. Jedyne różnice polegają głównie na ilości tych pierwszych i drugich oraz obecności bębnów i gitar. Jak już wspominałem, jedynym wyjątkiem jest tutaj „Settler”, w którym w pierwszej części utworu mamy do czynienia z radosnym, klawiszowym motywem podpartym całkiem wyrazistą rytmiką i smyczkowym tłem. Później pojawia się niezły motyw z klaskaniem, który w przypadku ospałej muzyki grupy daje pewien powiew świeżości. No, gdyby tak tylko reszta płyty trzymała podobny poziom…
Niestety, pozostałe utwory generalnie są do siebie bliźniaczo podobne. Nawet obecność partii wokalnych w wykonaniu Jesy Fortino w „Coahuila” i „November 1, 1832” nie odróżnia ich od pozostałych kompozycji. Na niekorzyść działa także dość melancholijny, sprzyjający rozmyślaniom klimat, który utrzymuje się niezmiennie prawie przez całą płytę.
„All Is Wild, All Is Silent” ma jednak także parę zalet. Przede wszystkim, zdarzają się na tej płycie naprawdę przyjemne momenty, że wspomnę tylko o ciepłej i rozmarzonej gitarze z „Harm And Boon” czy intrygującym, wyciszonym i nieco mrocznym „Truth”. Dodam także, że pomimo prostoty i niskiego stopnia skomplikowania, taka muzyka ma swoją magię i pewien urok, choć nie zawsze i nie w każdym nastroju się go docenia. Ten akustyczny i niespieszny twór jest bardzo marzycielski i jako tło do rozmyślań nadaje się wprost idealnie.
Odnoszę trochę wrażenie, że twórcy „All Is Wild, All Is Silent” nie do końca wiedzieli, co chcieli tą muzyką powiedzieć. Ta płyta jest i radosna, i smutna; czarująca i nudna; czarna i biała, bez odcieni szarości. A przez to co najwyżej dwuwymiarowa.