Nazwa tej grupy kojarzy się z postacią Immanuela Kanta, wybitnego niemieckiego filozofa. Jeśli jednak zagłębimy się w muzykę Immanu El, jednocześnie mając względne pojęcie o doktrynie wspomnianego myśliciela, od razu zauważymy, że muzyka Szwedów i poglądy żyjącego dwieście lat temu Kanta sporo się różnią.
Gdy zespół rozpoczynał działalność w 2004 roku, jego założyciele, bliźniacy Claes i Per Strängberg mieli zaledwie po 16 lat. Trzeba zatem przyznać, że przygodę z muzykowaniem zaczęli stosunkowo wcześnie, co nie zmienia faktu, że już rok później zarejestrowali pierwszą EP-kę, zaś w 2007 roku mogli się pochwalić debiutanckim długogrającym albumem. Od początku istnienia zespołu muzyczny styl grupy nie uległ znaczącym zmianom. W swojej muzyce Immanu El niezwykle zręcznie łączą post-rocka z wręcz popowymi aranżacjami, zamykając swoje pomysły w raczej krótkich i nieskomplikowanych kompozycjach. Wydany w tym roku „Moen” zdaje się być esencją charakteru Immanu El.
Chłopcy nie kombinują i stawiają na prostotę. Na „Moen” najdłuższe dwa kawałki, „Agnes Day” i „Tunnel”, trwają po około 7 minut, reszta generalnie mieści się w 4 minutach, zaś całość zamknięta jest w niespełna czterdziestu trzech. Zwolennicy dłużyzn i stopniowego budowania napięcia nie mają więc tutaj czego szukać, co innego osobnicy lubiący czyste i szczere emocje. Ogólnie rzecz biorąc, Immanu El gra dźwięki skierowane do dość szerokiego grona słuchaczy, głównie ze względu na stosunkowe łatwe w odbiorze, piosenkowe utwory. Nie zmienia to faktu, że „Moen” pełen jest wrażliwości, swoistej tęsknoty, ale też czarującego piękna. Dzięki raczej subtelnej grze gitary oraz ładnie zaaranżowanych klawiszy te piosenki brzmią po prostu uroczo i ciepło, wręcz przyjaźnie, przy czym nie ma tutaj mowy o jakiejkolwiek słodyczy. Immanu El stawia w swoich kompozycjach raczej na smutek i mnóstwo refleksji. Spora w tym zasługa młodzieńczego głosu wokalisty Claesa Strängberga, który bardzo pomaga w budowaniu tej melancholijnej otoczki.
Kompozycje Immanu El oparte są głównie na partiach gitary (najczęściej elektrycznej, lecz także akustycznej, jak np. w „Lionheart”). Oczywiście, charakterystycznych dla post-rocka ścian dźwięku nie uświadczymy, aczkolwiek parę kontrolowanych wybuchów się znajdzie. Pojawiają się także ładnie wkomponowane klawisze czy smyki (w połączeniu z nieco cięższymi gitarami daje to niezły efekt w „Storm”). Nie ma się jednak co oszukiwać, pomysł Szwedów na muzykę to przede wszystkim urokliwe i nieco nostalgiczne melodie. Doskonale słychać, że chłopcy świetnie się w tej stylistyce czują (zwłaszcza głos Strängberga zdaje się być stworzony dla tej muzyki). Brzmią może trochę podobnie do Aereogramme, ale są od nich subtelniejsi (zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę pierwsze krążki Aereogramme), stosują prostsze rozwiązania aranżacyjne i kompozycyjne, a przede wszystkim, Immanu El jest jakby chłodniejsze, czuć, że to zespół ze Skandynawii. Poruszający się generalnie w podobnej stylistyce Junius nie brzmi już tak naturalnie.
Wśród tych dziewięciu piosenek ciężko wybrać najlepszą. Wrażenie robi otwierający „Agnes Day”, niezłe są też bardzo leniwe „Storm” i „Tunnel”; równie szybko wpada w ucho chyba najbardziej przebojowy „Aerial”. Trzeba przyznać, że chłopcy mają papiery na dobre granie. Na początku 2010 roku ruszają w europejską trasę koncertową, zaś w lutym będzie można ich zobaczyć aż w sześciu miejscach w Polsce (Gdynia, Warszawa, Katowice, Poznań, Kraków, Wrocław). Warto wpaść, bo podobno na żywo też wypadają nieprzeciętnie.