ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Jethro Tull ─ Songs From The Wood w serwisie ArtRock.pl

Jethro Tull — Songs From The Wood

 
wydawnictwo: Chrysalis Records 2003
 
1. Songs From The Wood [04:52]
2. Jack-In-The-Green [02:27]
3. Cup Of Wonder [04:30]
4. Hunting Girl [05:11]
5. Ring Out Solstice Bells [03:43]
6. Velvet Green [06:03]
7. The Whistler [03:31]
8. Pibroch (Cap In Hand) [08:27]
9. Fire At Midnight [02:26] 2003 bonus tracks: 10. Beltane [05:19] 11. Velvet Green (Live) [05:56]
 
Całkowity czas: 53:01
skład:
Ian Anderson - Vocals, Flute, Acoustic Guitar, Mandolin, Whistles, Percussion / Barriemore Barlow - Drums, Percussion, Marimba, Glockenspiel, Bells, Nakers, Tabor / Martin Barre - Electric Guitar, Lute / John Evan - Piano, Organ, Synthesizers / John Glascock - Bass Guitar, Vocals / David Palmer - Portative Pipe Organ, Synthesizers
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,1
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,2
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,15
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,36
Arcydzieło.
,56

Łącznie 110, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Ocena: 8++ Arcydzieło.
09.11.2009
(Recenzent)

Jethro Tull — Songs From The Wood

W dawnych już czasach, gdy partia rosła w siłę, a ludzie (w niej) żyli dostatniej, jeden z moich wujów wyjechał do pracy w okolice Hanoweru. Oprócz efektownego, jak na owe czasy, czerwonego forda taunusa (który potem skończył był tragicznie) przywiózł też z RFN-u nieco czarnych krążków. Składak ABBY (z pierwszych trzech-czterech płyt, chyba podwójny – piszę z podkasowanej już pamięci), Amandę Lear (tą z cyckami na okładce), Boney M. („Nightflight To Venus” i wydany w rozkładanej kopercie „Oceans Of Fantasy”), „1967-70” Beatlesów, którąś płytę Dschinghis Khan (nawet jak na epokę disco i niemieckie poczucie gustu i smaku było to przegięcie – polecam obadać filmiki na youtube). I jakiś składak firmy płytowej o dziwnej nazwie i z motylkiem w logo. O co chodzi z nazwą – to wytłumaczono mi ileś lat później na biologii w ogólniaku: chrysalis to ogólnie mówiąc poczwarka motyli. Pamiętam, że było tam „Doctor Doctor” UFO. I kompozycja zespołu o dziwacznej nazwie. Tak po raz pierwszy zetknąłem się z zespołem Jethro Tull.

Po raz drugi zetknąłem się z tym zespołem parę lat później, w ogólniaku. Brat znajomej miał na kasecie pozgrywane różne utwory, które namiętnie katował. Załapały się tam bodaj cztery Tulle właśnie: pamiętam – nastrojowe, pachnące lasami i wrzosowiskami Szkocji, z renesansowym nieco klimatem. I od tej pory z takim właśnie – niezbyt ciężkim, średnio rockowym, nieco bardziej folkowym graniem ten zespół mi się skojarzył. Potem była kaseta „Aqualung”. I pewne rozczarowanie: że co? Gdzież ta Szkocja? W paru utworach ledwie słychać ją tak, jak oczekiwałem. A poza tym – solidny, dobry rock, porządne riffy, sporo gitar. To samo z „Thick As A Brick”. W pierwszych podejściach – rozczarowanie. Nie tego szukałem. Formującym ewentualny pluton egzekucyjny śpiesznie wyjaśniam, że z „Aqualungiem” przeprosiłem się bardzo szybko. Z „Thick” też.

Tym niemniej zacząłem szukać „mojego” Jethro. „Rock Island” i „Roots To Branches” były dobrymi płytami, ale szukałem dalej. „Minstrel In The Gallery” przyjąłem z mieszanymi uczuciami: utwór tytułowy był niczym miód na duszę, „One White Duck” i „Baker Street Muse” też. Tyle że między „Minstrelem” i „Kaczuszką” był kwadrans – jak stwierdziłem – nudy. Do dziś zresztą, po iluś tam przesłuchaniach całości, uważam te trzy utwory za wypełniacze.

A potem, już na studiach, chłopak koleżanki mojej – dziś jej mąż i dobry mój znajomy, dostawca wielu ciekawych płyt – podjął decyzję o ostatecznym przejściu z kaset na CD i – jako że szkoda było mu wyrzucić wszystko na śmietnik – wyprzedawał swoją kolekcję kaset za grosze. I tak wszedłem w posiadanie czarnego Maxella, na którym znalazły się „Songs From The Wood” właśnie i „Heavy Horses”. Po przesłuchaniu kasety poczułem się usatysfakcjonowany: znalazłem coś, czego szukałem od lat! Bardzo szybko obie te pozycje dołączyły do mojej kolekcji srebrnych płytek. I do dziś odkurzam je bardzo chętnie i często.

Jakie są te „Pieśni z Boru”? Przede wszystkim bardzo równe. W przeciwieństwie do płyt Jethro nagranych między „Thick As A Brick” a „Pieśniami”, gdzie rzeczy udane mieszały się z wypełniaczami, a perełki z utworami nadającymi się najwyżej na B strony singli. „Songs From The Wood” od początku do końca trzyma bardzo wysoki, równy poziom. Wraz z dwoma kolejnymi albumami, tworzy swoistą trylogię, opowiadającą o przemianach Wielkiej Brytanii na przestrzeni od Średniowiecza i Renesansu („Songs”), przez erę przemysłową („Heavy Horses”), po współczesność („Stormwatch”).

W klimat pachnącej Szkocją, lasami, dawnymi wiekami płyty świetnie wprowadza już utwór tytułowy. Piękne harmonie wokalne, radosny, ciepły nastrój, nieco rockowego uderzenia w postaci gitary elektrycznej i basowej, do tego ten charakterystyczny flet… Do tego użyte ze smakiem syntezatory. Piękny wstęp! „Jack-In-The-Green” – opowieść o duszku, który podczas zimy pilnuje, by rośliny przetrwały pod śniegiem – to przede wszystkim gitara akustyczna. Anderson nagrał ten utwór bez kolegów z zespołu, zupełnie solo. „Cup Of Wonder” bardzo pozytywnie nakręca: piękny wiodący motyw fletu, lekki, radosny, wiosenny klimat, trochę klawiszowych wariacji, wokalne harmonie… Do tego nieco taneczny rytm. Aż chce się rzeczywiście napić „karmazynowego cudu”… Motyw radosnego szkockiego tańca ludowego jeszcze mocniej słychać w „Hunting Girl”. Opowieść o spotkaniu prostego Szkota z młodą arystokratką-kusicielką, podczas konnego polowania. Gdzie całość pięknie budują ciepłe, subtelne brzmienia syntezatorów. Jeden z krytyków, oburzony negatywnym wpływem elektronicznych pudełek na muzykę, proponował niegdyś pokazowe spalenie kilku syntezatorów w proteście. A tu – proszę. Nowoczesne, elektroniczne brzmienie instrumentów klawiszowych jakoś wcale nie gryzie się ze szkockim, renesansowym klimatem…

Jeszcze piękniej jest w „Ring Out Solstice Bells”. Dawna Szkocja. Grudzień, najdłuższa noc w roku. Zimowe przesilenie. Pod jemiołą na świętym dębie gromadzą się mieszkańcy wioski. Siedem kapłanek, do tego siedmiu druidów. Zaczyna się ceremonia. Ktoś uderza w prymitywne dzwonki… Spokojnie prowadzona, podniosła melodia. Flet, fortepian, trochę gitary, jakieś syntezatorowe inkrustacje. Po prostu magia. Zwłaszcza w refrenie. Z tą cudownie narastającą, wielogłosową partią wokalną. A gdy w ostatnim refrenie Barrie Barlow uderza w dzwony rurowe – robi się już całkiem niezwykle.

„Velvet Green” brzmi już inaczej. Bardziej dostojnie. Jesteśmy na zabawie w posiadłości jednego z możnych panów. Kunsztownie ubrane pary tańczą dostojny renesansowy taniec… A gdzieś na zewnątrz prosty lud słucha podniosłej muzyki i marzy, by kiedyś być na takim balu… A potem wraca do prostego, beztroskiego życia. I bawi się po swojemu. Tańczy swoje, ludowe tańce… Podniosły początek. Właśnie w klimacie dworskiego tańca. Z syntezatorami pięknie zastępującymi klawesyn. Z gitarą klasyczną, mandoliną, chyba też z lutnią, z różnymi perkusyjnymi dodatkami Barlowa. Potem będzie taki trochę przekładaniec. W którym będzie miejsce na ładną piosenkę przy gitarze akustycznej, na trochę mocniejszego elektrycznego grania Martina Barre i na pięknie przełamujący to wszystko ludowy taniec szkocki. Podobnie „The Whistler” bardzo ładnie wyważa typowo rockowe granie z akustycznymi częściami.

„Pibroch (Cap In Hand)” to znów efektowny muzyczny przekładaniec. Z długim wstępem najostrzejszej na całej płycie, ciężkiej, pełnej sprzężeń gry na gitarze elektrycznej. Z pojawiającym się w pewnym momencie, ładnie uzupełniającym się z tą gitarą fletem. Z majestatyczną, subtelną, ładnie sobie płynącą piosenką, znów – z wielogłosowymi partiami wokalnymi. Z subtelną renesansowo-barokową wstawką na gitarę klasyczną, syntezator imitujący klawesyn, marimbafon. Z efektownymi partiami fletu. Z partią fortepianu, w pewnym momencie pięknie rozwijającą się do syntezatorowo-wokalnej kulminacji. Z przełamującą to wszystko co pewien czas wstawką, łączącą w unisonie gitarę elektryczną i flet. Zamyka całość znów hałaśliwa partia gitary elektrycznej. A potem, trochę na uspokojenie, delikatna ballada „Fire At Midnight” na finał. Zaproszenie, żeby znów włączyć „Songs From The Wood” od początku…

Posiadacze zremasterowanego CD mają jeszcze dwie pozycje. „Beltane” – opowieść o dawnym święcie, obchodzonym w nocy z 30 kwietnia na 1 maja, w niektórych starych kulturach – pierwszym dniu lata (pamiętamy taki film „The Wicker Man”? – ten z 1973 roku, broń Boże ten nowy z Człowiekiem-O-Twarzy-Skopanego-Spaniela!!!). Znów – eleganckie połączenie rocka, fajnych partii fletu i nieco tanecznej melodii. W sumie trochę szkoda, że trafiło tylko na singel… Do tego koncertowa wersja „Velvet Green”.

Nie starzeje się ta płyta. W tych 42 minutach Ian Anderson zawarł wszystko, co w muzyce Jethro było najpiękniejsze. W jakiś sposób przypomina mi ta płyta „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”. Wielobarwne, bajeczne misterium, w którym każdy jeden dźwięk ma swoje miejsce. W którym każdy element znalazł się dokładnie tam, gdzie ma być. Nadchodzi zima. Jeśli ktoś potrzebuje duchowej rozgrzewki w zimne wieczory – jakieś grzane wino i „Songs From The Wood” w głośnikach. Wprawi w pozytywny nastrój chyba nawet podczas nocy polarnej.

Cześć i chwała niech będzie dalekiej siostrze Słońcu…

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.