Nie byłbym uczciwy, gdybym na początku tej recenzji nie przyznał się do czegoś… Otóż bardzo obawiałem się trzeciego dzieła zespołu, jak i o sam zespół. Już dawno widziałem Believe z Karolem Wróblewskim - w październiku na koncercie w Gdańsku przed Pendragonem… i coś mi wtedy nie grało. Być może z powodu przywiązania do głosu Tomka Różyckiego, tamtego wieczoru nie poczułem jeszcze zespołu w nowym składzie… Sam nie wiem. Pewnie też nowemu wokaliście udzielał się lekki stresik:) W końcu był to chyba pierwszy koncert na trasie z formacją Nicka Barretta (choć nie jestem już tego taki pewny). Z nagłośnieniem też było coś nie tak (bardzo długo Satomi była niesłyszalna). No i… Sam nie wiem. Po prostu coś mi nie pasowało. Nie mogę jednak powiedzieć, że źle wspominam ten koncert. Pomimo wszelkich przeciwności losu, zespół wypadł wtedy bardzo dobrze.
Od tamtego czasu minął prawie rok… I przez ten cały czas nie opuszczały mnie te dziwne przeczucia. Nie odmówiłem sobie jednak przyjemności czytania bloga poświęconego przygotowaniom „This Bread Is Mine”. A może jednak? Może moje obawy to tylko bezpodstawne, myślowe gderanie? Może polubię nową odsłonę zespołu i nowe dzieło?
I co? Czy polubiłem? Trzecie dzieło Believe przerosło moje najśmielsze oczekiwania! Moje czarne myśli nie przetrwały już otwierającego płytę „The Years”, a przy „Tales From Under The Tree” zanurzyłem się kompletnie w tej muzyce. Nagle moja pięciopłytowa zmieniarka w wieży zaczęła hałasować i zmieniła płytę. Wydawało się, że ”This Bread Is Mine” skończyło się tak szybko. I od razu… Pamiętacie Osiołka ze Shreka? JA CHCĘ JESZCZE RAZ!:) Ani trochę nie poczułem tej niespełna godzinki. Wszystkie utwory zlały się w jedną, wspaniałą podróż po emocjach.
Pytam siebie, czym urzekła mnie ta płyta? Ciężko odpowiadać na takie pytania, nawet zadane samemu sobie. Niektóre rzeczy są trudne do nazwania. „This Bread Is Mine” ma w sobie to coś. Pełna uroku i nostalgii muzyka, tworząca ujmujący klimat, momentami wręcz intymny. Zupełnie tak, jakbyśmy słuchając współtworzyli te dźwięki.. Delikatna, acz mocna, przepełniona emocjami i zagrana naprawdę z uczuciem . Bez zbędnych dźwięków, często zahaczająca o minimalizm. Można tak mówić i mówić (pisać i pisać), a i tak nie odda się tego, co człowiek czuje w środku.
Przejdźmy zatem do warstwy bardziej technicznej, bo jak na razie skupiałem się przede wszystkim na emocjach. Modne są ostatnio trylogie, również w muzyce. Taki schemat – robimy trzy podobne albumy, od czwartego kombinujemy co tu zmienić. Zwykle ten trzeci jest kroplą, która przelewa czarę i odstaje od reszty. Nie jest to oczywiście wszędzie i zawsze obowiązujący schemat, ale patrząc na słuchaczy łatwo zauważyć, że szybko się nudzą i niestety „ten trzeci” zbiera mniej przychylne opinie. Believe już po dwóch płytach postawiło na zmiany, choć ich styl od samego początku nie był wcale taki skostniały i można było go dalej drążyć. Tyle mówiło się o tej metamorfozie, ale na „This Bread Is Mine” Believe to ciągle Believe. Może lata pokażą, że to właśnie od tego albumu formacja Mirka Gila ukształtowała swój styl (?) No ale przyjrzyjmy się tym zmianom. Nowy wokalista - zwracam honor panu Karolowi. Trzeba przyznać, że spisał się świetnie. Śpiewa pewnie, czysto, wlewa w swój głos dużo emocji, a to najważniejsze. Bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Nigdy nie powiedziałbym, że to debiutant. Z kolei Mirek Gil postawił na akustykę. Gitar akustycznych jest tu dużo więcej niż na poprzednich albumach. Dlatego też album momentami brzmi jak akustyczny, grunge’owy koncert:) Nie ma klawiszy… No ale po co kiedy ma się skrzypce, wiolonczelę i flet? Nie ma mowy o żadnej aranżacyjnej nudzie! Trzy lata temu w recenzji „Hope To See Another Day” Wojtek Kapała pisał, że jest za mało skrzypiec. Na „This Bread Is Mine” Satomi jest naprawdę widoczna… i mniej widoczna kiedy trzeba. Zresztą o zespołowości zespołu (jak to dziwnie brzmi:) pisał już Mariusz w swojej recenzji i ma stuprocentową rację. Każdy muzyk ma tu coś do powiedzenia. Warto też wsłuchać się w piękne teksty. Dodają magii, oj dodają.
Nie będę opisywał całego albumu piosenka po piosence. Świetnie smakuje jako całość, a każdy utwór tylko zachęca do słuchania następnego. Oczywiście mam swoich faworytów. Na pewno wspomniane wcześniej „Tales From Under The Tree”. Ten utwór ustawiłbym gdzieś w pierwszej trójce moich ulubionych sięgając aż do debiutu. Rewelacyjne „AA” - ten chórek na początku... I skrzypeczki w tle. „I wish you… I wish you… to stay”. Idąc dalej na pewno tytułowy, „This Is Life”... Nie, dość! Cofam to wymienianie, bo to bez sensu. Na pewno za jakiś czas lista stałaby się nieaktualna, bo uznałbym, że pominąłem któryś kawałek.
Z recenzji wyszedł mi prawie hymn pochwalny, no ale Believe zmusiło mnie do tego. „This Bread Is Mine” urasta powoli do miana mojego ulubionego albumu zespołu. Jest z pewnością najdojrzalsze i przemawia do mnie bardziej, niż poprzednie albumy Mirka Gila i spółki, które też bardzo lubię. Po prostu tę płytę czuję jakoś bardziej, trafia rewelacyjnie w mój gust. Nie spodziewałem się, że aż tak mnie poruszy.
Tak piękna i ciepła muzyka ogrzeje najzimniejszą i najbardziej deszczową pogodę… oraz serce.
Polecam, piękny album!