Ćwiara minęła! Zwykle jest tak, że jeśli jakiś artysta po dwóch płytach studyjnych bierze się za wydawanie albumu koncertowego, patrzy się na niego z pewną podejrzliwością – czy to przypadkiem nie jest okazja do zarobienia dodatkowej kasy, z okazji sprzyjającej koniunktury. W przypadku Marillion sytuacja była inna. Nikt się nie zastanawiał „Czego tak szybko?”, tylko wszyscy mówili – „No wreszcie!”. Wynikało to z ówczesnego statusu tego kwintetu na scenie muzycznej. Zdobyli sobie bowiem sporą popularność zanim jeszcze podpisali kontrakt płytowy. Zapracowali na to koncertując gdzie się dało i ile się dało, nawet w tak egzotycznych miejscach jak szpitale psychiatryczne, czy jarmarki. Chociaż tak sobie myślę, że psychuszki to wcale nie tak niecodzienne miejsce, jak mogłoby się wydawać – bo kto przy zdrowych zmysłach słuchał wtedy prog-rocka? Trzeba było mieć coś z deklem. I chyba nawet bardziej, żeby coś takiego grać… Chyba powinni się cieszyć, że ich tam wtedy przy okazji nie zamknęli. EMI, kiedy wzięła ich pod swoje opiekuńcze skrzydła nie zrobiła tego, dlatego że byli ładni, sympatyczni i ładnie by w teledyskach wyglądali, tylko właśnie dlatego, że zdobyli sobie sporą sławę jako bardzo dobry wykonawca koncertowy i mieli sporą grupą fanów, czekających tylko na płyty zespołu. Wytwórnia nie zawiodła się w swoich rachubach, bo „Script for…” dziarsko i raźno zameldował się w pierwszej dziesiątce najlepiej sprzedających się long-playów w wielkiej Brytanii. Jak na debiutantów, grających do tego muzykę powszechnie wtedy odsadzaną od czci i wiary to chyba nieźle? Warto zauważyć, że Marillion było jedną z ostatnich grup, która wyrobiła sobie pozycje w starym, tradycyjnym stylu – wykuwając sławę i chwałę w ciężkim, koncertowym znoju, bez pomocy radia i telewizji.
Od początku kariery za Marillion niosła się fama nadzwyczajnego wymiatacza koncertowego – zupełnie zasłużona zresztą, co dokumentowała wydana już w jesieni (?) 1983 roku kaseta video „Recital for Script” (był to też ostatni koncert Mick Pointera, wyrzuconego zaraz potem). Nie dziwota, że na materiały koncertowe Marillion zapotrzebowanie było duże i zaowocowało to pojawieniem się na rynku sporej liczby bootlegów. Na oficjalne wydawnictwo koncertowe trzeba było poczekać jednak do jesieni 1984 roku. W międzyczasie o sile rażenia grupy przekonała się też i reszta Europy, w ramach najazdu na kontynent pod pretekstem promowania płyty „Fugazi”. Grali wtedy dla naprawdę dużych audytoriów, nawet na stadionach (chociaż przed Queen – ale znajdźcie takiego mocnego , kto by wtedy wystąpił PO Queen).
Pierwsza część płyty (pierwsza strona winyla i kasety – jak kto woli) zawierała utwory nagrane podczas północnoamerykańskiego tournee, które grupa zaliczyła, jako suport Rush. Ponoć było to dosyć traumatyczne przeżycie. Ale chyba nie odnosi się to do kanadyjskiej części trasy, bo właśnie w Montrealu je zarejestrowano i słychać, że przyjęła Marillion bardzo ciepło. Ale prawdziwa jazda bez trzymanki to utwory z koncertu w Leicester, w sali De Monford Hall. Zespół na swoim terenie, przed swoją publicznością dał ognia ze wszystkich armat i te wersje „Forgotten Sons”, oraz „Garden Party” połączone z „Market Squere Heroes” są normalnie rewelacyjne. Oczywiście w „Garden Party” publika drze się kiedy trzeba „I’m fucking”, a w mocno wydłużonej (normalnie rewelacyjnej) wersji "Bohaterów spod Budki z Piwem" Fish brawurowo przedstawia cały zespół głosowo, a cały zespół równie brawurowo przedstawia sam siebie muzycznie. Co by jednak nie powiedzieć, pierwsza część też nie od macochy – z jaką pasją Fish śpiewa – „I’m the assasin with tonque forged from eloquence, I’m the assassin providing your nemezis”. Prawie z wściekłością. To się nazywa zacząć od wysokiego C. Albo od trzęsienia ziemi. I jak u Hitchcocka napięcie powoli narasta. „Incubus” to opowieść o facecie zrobionym w wafla przez swoją byłą lubą, która potraktowała go jako pomocny przystanek w robieniu kariery. A teraz on ma okazję odegrać się w sposób skuteczny, acz wredny. Z kulminacją, kiedy bohater śpiewa : „You can’t brush me under the carpet, you can’t hide me under the stairs. I’m custodian of your private fears, your leading actor of yesteryear…But now I’m the snake in the grass, the host of film reels past, the producer of your nightmare, and the performance had just begun…”. Fish czasami okraszał ten utwór historyjką o jegomościu, który spotyka na przyjęciu swoją byłą, razem z jej obecnym i pokazuje jej nowej miłości pewne zdjęcia – jak to mówił - takie zdjęcia, które są w takich gazetach, których oczywiście nigdy nie kupujemy i nie oglądamy, ale doskonale wiemy co w nich jest :). Czy czasami nie korci taka możliwość w takiej sytuacji? Uj, jak korci. Naprawdę. I kolejna odsłona perypetii damsko-męskich, czyli „Cinderella Search”(„For all drinkers In the odeon”) - szukanie Kopciuszka po pijaku. Chociaż cholera wie po co? “Maybe it was infatuation or the thrill of the chase. Maybe you were always beyond my reach and my heart was playing safe. But was that love in your eye I saw or the reflection of mine?…Welcome back to the circus!”
Oj tak – te piosenki na scenie zamieniały się w małe przedstawienia – one były przez Fisha nie tylko zaśpiewane, one były też odegrane. Nie ma co kombinować – to właśnie ten wielki Szkot najważniejszym członkiem Marillion na żywo. A kiedy go nie stało… ale to już całkiem inna, smutna historia. Na razie na scenie Marillion rządzi i niewielu mu może podskoczyć – co dosyć skutecznie udowadnia „Real to Reel”.
Niecałe trzy lata później mogłem się o tym przekonać naocznie i nausznie. I przekonać się, że nawet najlepsza płyta koncertowa, to tylko płyta – dopiero koncert to było to! I nigdy nie będę żałował dwóch nocy z rzędu w pociągu i i łażenia cały dzień po Gdańsku o suchym pysku, bo bilet na koncert kosztował pięć stów więcej niż zapowiadano i na żarcie już nie starczyło. Za to byłem na koncercie, którego nie zapomnę do końca życia. Chyba, że wcześniej mnie dorwie demencja starcza albo ten Niemiec… no jak mu tam … ? O, Alzheimer! (tfu tfu).
Cóż, w obecnej sytuacji personalno-zdrowotnej na podobne eventy w wykonaniu Marillion w składzie AD 1984 lub 1987 raczej nie mamy co liczyć. Zostają tylko płyty – te audio i te z obrazkami – jak najbardziej godne polecenia nie tylko fanom Marillion, ale każdemu miłośnikowi dobrych rockowych „żywców”.