Nie potrafię wyobrazić sobie w tej chwili płyty trudniejszej, bardziej niewdzięcznej czy też okropniejszej do zrecenzowania. I te przeszło trzydzieści lat od jej wydania w niczym tu nie pomaga...
The second annual report jest właściwym debiutem Throbbing Gristle, debiutem, który nie wydaje się być nagrany przez osoby o zdrowych zmysłach. Już sama lista utworów budzi co najmniej zastanowienie, a żeby było jeszcze ciekawiej: kompozycje tu powtarzane przeważnie nie mają ze sobą nic wspólnego. Tak też pierwsze “slug bait” to dość słabe (co jest tu normą) jakościowo nagranie z koncertu, gdzie słyszalne są niekonkretne dźwięki, dziwna, dość nieprzyjemna deklamacja (sypialnia, kobieta w ciąży, nóż...) Genesisa, miejscami krzyki oraz odgłosy publiczności wciąż gdzieś tam perorującej. Wersja z Southampton (jak i w przypadku drugiej kompozycji też tu zagranej) brzmi przy poprzedniej niemal jak nagranie studyjne, ale przedstawiające jedynie prosty motyw na basie i parę elektronicznych wstawek. A “slug bait – live at Brighton” obciążone jest niemal wszystkimi klątwami przypadkowych nagrań…
I przechodzi to o dziwo relatywnie płynnie w “maggot death”, które rządzi się takimi samymi prawami i właściwie mogłoby też stanowić kolejne części “slug bait”, a wersja studyjna w niewielkim stopniu różni się od pozostałych nagrań... Żeby było jeszcze ciekawiej “maggot death” z Brighton to wyłącznie krzyki Genesisa, który twierdzi, że publiczność to banda idiotów.
Na dawnych wydaniach “after cease to exist” zajmowało całą drugą stronę płyty, jest to podkład dźwiękowy, który kiedyś najprawdopodobniej wykorzystywali w swoich performance`ach. Klimaty są tu znacznie spokojniejsze, w jakimś sensie przypadkowe, niewiele tu się dzieje w gruncie rzeczy; pojawiają się przeróżne dźwięki, znikają bezpowrotnie, robi się nieco głośniej, po chwili wraca cisza i nie tworzy to specjalnie konkretnego nastroju. Wydaje się ten utwór mieć w tym wypadku bardziej charakter wspominkowy, uwiecznienie czegoś z poprzedniego okresu działalności tych twórców, a jednocześnie na zasadzie kontrastu pozwala odetchnąć.
Pozostałe dwie kompozycje na płycie tej znalazły się w czasach cd, wcześniej wydane jako siedmiocalowy singiel i należy je najpewniej traktować jedynie jako formę wyśmiania tego, co się działo w ówczesnej muzyce, pobrzmiewa to delikatnie nieporadnym new wave.
I jak to ocenić? Mam wrażenie, że każda ocena jest w tym przypadku właściwa, od odrzucenia tego albumu, uznania go za muzyczny odpad, poważny błąd, coś, co powstało nie po to, by tego słuchać (a straszyć) do wychwalania go pod niebiosa, doszukiwania się w nim genialnej kpiny z rynku muzycznego. Może należy podejść do tego jako pewnej emanacji antyspołecznych zachowań, manifestu zdradzającego szaleństwo jako nowy sposób egzystowania. Jeśli jednak właściwie otworzyć się na ten materiał, przeżyć ten szok bądź antyterapię okazuje się, że te utwory pełne podskórnych turbulencji, zawirowań, pulsujące niepokojem i przekraczające granice, o których niedawno jeszcze mogliśmy sobie nie zdawać sprawy, idealnie do siebie pasują, tworzą doskonałą jedność. I historia Genesisa staje się wtedy mniej przerażająca. Cóż...
"Industrial Music for Industrial People"