Ano tak. Krótko rzecz ujmując – nic na tym krążku nie zaskakuje. Brzmienie jest poprawne, w większości akustyczne, choć albumem unplugged „We Lost The Skyline” nie nazwałbym. Kawałki są krótkie, grane jak pioseneczki, w dość sztampowy sposób: zwrotka / refren / zwrotka / refren / solo na gitarze / refren / koniec. Fajne. Raz. No, może dwa. Po kilku przesłuchaniach zaczyna się ziewanie i myślenie o wyborze jedynie najlepszego nagrania z płyty. I … tu jest największy problem – nie ma takiego. To w gruncie rzeczy zaleta (i wada) całego albumu – poziom jest równy i żadne nagranie nie odstaje, jak i nie wyróżnia się specjalnie na tle reszty. Ot, panowie wyszli na scenę, zagrali parę kawałków, publika kwiliła z radości (w końcu to Porcupine Tree). I poszli. I niestety zarejestrowali ten koncert.
Niestety, bo sprowadzone do prostego, piosenkowego mianownika utwory w rodzaju Even Less czy The Sky Moves Sideways brzmią jedynie poprawnie (choć w przypadku Even Less poprawnie to eufemizm). Lazarus jest jakiś taki wymęczony, Drown With Me ujdzie w tloku (właściwie to człowiek dziwi, że zmienił się tytuł w odtwarzaczu, skoro muzycznie brzmi to jak kontynuacja Normal). Generalnie najbardziej rażą tożsame dla wielu utworów rozwiązania wokalne.
I tyle. Osiem utworów. Mało zróżnicowanych, spłaszczonych i wepchniętych w ramy pseudoakustycznego koncertu. Powinienem dodać, że zagrali ten koncert we dwie osoby. Wilson i Wesley. Ale wydali jako Porcupine Tree. Więc szczerze? Nie polecam, szkoda waszego czasu. Rzecz dla fanów. Ale, że balansują na granicy oceny 4 i 5, to zawyżymy im lekko notę. W końcu to… Porcupine Tree.