Nowa płyta Nosound. Czy może być coś bardziej oczekiwanego dla serwisu artrockowego? No i pytanie, czy jako fan takiej muzyki jestem zadowolony? A może być inaczej?
Siedzę sobie ze słuchawkami na uszach, bo dom już dawno zamarł w ciszy nocnej. Stukanie na poddaszu, tupot kocich łap, jakieś skrzypienie schodów – oto jedyne dźwięki po całym dniu hałasów i bezsensownych czynności. To dźwięki nocnego wytchnienia. W takie okoliczności przyrody wpasowuje się płytka Nosound, zasuwając sobie w odtwarzaczu, aż miło. A jak delektuję się kolejnymi nutami, które docierają do mnie z każdą minutą, a każdym milimetrem poruszającego się bezgłośnie lasera.
Nie ukrywam, że trochę obawiałem się tej płyty. Niekoniecznie ze względu na second longplay syndrome (choć oczywiście ten aspekt też był brany poważnie pod uwagę). Obawiałem się, czy kierunek nakreślony na Sol29 nie był zbyt nachalnie wytyczony, co w towarzystwie nadmiernie zindoktrynowanych na tzw. „poszukiwania” zarzutów wywoływało moją skądinąd uzasadnioną troskę o strawialność muzyki. Zawsze mogło się okazać, że zespół zbyt przejmie się głosami, nad wyraz gwałtownie przywołującymi porównania do muzyki znanych bardziej grup artrockowych. I że zamiast po prostu tworzyć muzykę, która im odpowiada (no i fanom też) przejmie się głosami tzw. krytyków i zacznie – by tak rzec oszczędnie - ‘poszukiwania’. A to zazwyczaj wygląda marnie. By przykład poszukującego marillion (proszę się litościwie nie śmiać w tym momencie) przytoczyć na samym początku.
Całe szczęście, że te pokręcone zarzuty zatonęły jak krążownik Hood po salwie Bismarcka. Straciły znaczenie już po pierwszych taktach nowej płyty. Lightdark bowiem to swoista kolażowa mieszanka, z której wynika jedno: grupa zupełnie zlekceważyła mądrości (mondrości ;P ) krytyków i po prostu, jak mawiają polscy piłkarze – gra swoje.
Najpierw minimalistyczny w swoim wydaniu About butterflies and children. Syntezatorowe tło i klawiszowe brzdąknięcia, wprowadzające w nastrój wyciszenia i spokoju. Siły spokoju. Gdy te nuty wybrzmiewają, klimat nagle się zmienia, a za sprawą Places Remained robi się bardzo „wilsonowsko”. Na szczęście (choć Places nie jest wcale złym nagraniem!) po chwili chyba niepotrzebnego zgiełku nastrój się zmienia i atmosfera zmienia się w … magię. The Misplay, za sprawą wiolonczeli Marianne de Chastelaine poraża swoim liryzmem, pięknem i tak cudownym cyzelowaniem dźwięków, że aż trudno po jego wysłuchaniu nie wcisnąć przycisku ‘repeat’ na odtwarzaczu. Dalej jest równie dobrze. Aspirujący do pierwszej trójki w kategorii ‘progresywne nagranie roku’ prawie szesnastominutowy długas From Silence to Noise będzie w stanie wygrać konkurs w cuglach, jak Porcupine Tree lub Marillion (albo marillion, nie wiem już, jako to pisać) nagrają swoje płyty zbliżone do poprzednich „dzieł”. W Kites znowu odzywa się Marianne d Chastelaine, a konstrukcja utworu tytułowego przypomina Bolero – poszczególne dźwięki, włącznie z głosami wokalistów narastają, by w finale rozbłysnąć znakomitym, barwnym solem gitarowym.
Oczywiście celowo nie wspomniałem wcześniej o najlepszym nagraniu na płycie. Nie, nie jest nim najdłuższy, opisany wyżej w superlatywach From Silence to Noise, choć nie wątpię, że właśnie ze względu na swoją długość prym będzie wiódł w różnych ‘konkursach’. Coż, dla mnie prawdziwym magnum opus tej płyty jest Someone Starts To Fade Away. Z Timem Bownessem na wokalu. Z nieziemsko piękną solówką gitarową w środku. Oto nagranie, które przy pierwszym przesłuchaniu zapada w pamięć i nie sposób się od niego uwolnić. Absolutne mistrzostwo świata!
Lightdark to bardzo dobra płyta. Wbrew moim obawom Giancarlo Erra przygotował swoje dzieło z najwyższą pieczołowitością. Dzięki temu słucha się tej muzyki z wypiekami na twarzy. I… co tu dużo gadać – przecież o to chodzi. Póki co – najlepsza płyta tej zimnej wiosny. Polecam.