Daniel Gildenlow wraz ze swoimi muzykami proponuje nam widowisko interdyscyplinarne, na pograniczu różnych dziedzin sztuki. „Be” to nie tylko koncert, ale potężne widowisko zbudowane na uniwersalnym koncepcie. Tak więc, aby w pełni odczytać głębokie przesłanie dzieła Daniela – spiritus movens Pain of Salvation, należałoby rzetelnie przeanalizować każdy element przedsięwzięcia: począwszy od tekstów, skończywszy na wizualizacjach. Złożona struktura prowokuje do dokładniejszego przyjrzenia się „Be”, ale czy wnikliwość aby na pewno zadziała na korzyść twórców? Zobaczmy sami.
O czym jest więc „Be”? Już sam tytuł znacząco podpowiada, że będzie o „życiu”. I owszem, Daniel z kosmicznej perspektywy zadaje pytania o cel i przyszłość ludzkości. Dlaczego mi się to kojarzy z „cierpieniem za milijony” i czemu mnie to śmieszy? Chciałoby się powiedzieć, że autor zgłębia problemy egzystencjalne. Prawda jest niestety taka, że on je akurat spłyca. Znajdziemy tutaj rozwinięcie takich uniwersalnych zagadnień jak: miłość, wiara, dowiemy się, że „pieniądze szczęścia nie dają” („Dea Pecuniae” – wygląda jak upust jakiejś frustracji? Drodzy państwo, kupujmy płyty Pain of Salvation, może przestaną tworzyć krytykę kapitalizmu). Daniel nie zapomniał również o bogatych aluzjach i nawiązaniach do Pisma Świętego i …”Stairway to heaven”! Pozwolę sobie tutaj pominąć jakikolwiek komentarz. Autor chciał prawdopodobnie zamaskować jakoś łopatologię i pospolitość swoich tekstów, nadając im (dla większości pewnie niezrozumiałe) łacińskie tytuły. Nie wiadomo do końca, czemu ma służyć lingwistyczny popis Daniela, lecz mnie na myśl przychodzi tylko jedno określenie, kwitujące całość „libretta” – „Nihil novi”.
Kolejnym istotnym elementem widowiska jest inscenizacja, a właściwie jej reżyseria i wizualizacje. Zacznijmy może od basenu w kształcie strzałki na środku sceny. Jak wiadomo, jeśli w filmie pojawia się pistolet, to musi paść strzał, więc czekamy na jakieś fontanny, deszcz, sztorm – cokolwiek. A tu nic. Dopiero pod koniec Daniel przyjmuje symboliczny chrzest, a potem pierze swoja marynarkę i w teatralnym geście wyrzuca do wody okulary –symbol władzy, burżujstwa i wyzysku niższych warstw społecznych. Słowem – wesoło. Uwagę również zwraca strój, w którym charyzmatyczny wokalista występuje w utworze ”Imago”. Giezło, komża, piżama? Nie umiem tego ani zdefiniować, ani tym bardziej zinterpretować. Sprzeciw wzbudzają również wizualizacje: zaczyna się od wizerunku afroamerykanina, który, jak się zdaje, jest reprezentantem genezy rodzaju ludzkiego. Potem widzimy jakieś drzewa, Nowy York, Daniela w łóżku, Daniela w samochodzie, Daniela z jakąś panną. Monotematyczność? Trudno stwierdzić jednoznacznie, czemu to ma wszystko służyć, ale równie silnym zarzutem może być wątpliwa jakość wmontowanych filmów…Kręcone „z ręki”, potęgują wrażenie bylejakości i chałturnictwa. Pain of Salvation nie są pierwszymi w muzyce rozrywkowej, posługującymi się rozmaitymi technikami ilustracyjnymi. Dlaczego więc oprawa „Be” tak kuleje?
Na szczęście pozostała jeszcze część zasadnicza, a mianowicie - muzyka. I tutaj warto pochwalić smyczki ( Orchestra of Eternity). Na oko widać, ze ci doświadczeni muzycy to nie tylko rzemieślnicy, którzy odtwarzają partytury, jak im napisano, ale prawdziwi entuzjaści takiej stylistyki. Kolejnym atutem jest sekcja rytmiczna ( Johan Langell, Johan Hallgren) , która brzmi rewelacyjnie. Zdecydowanie najmocniejszym elementem jest fenomenalny wokal Gildenlowa. Jego warunki i forma są wprost powalające. Słuchając utworu „Iter Impius”, byłam pod głębokim wrażeniem, że to się naprawdę da wykonać na żywo i w dodatku zrobić to nieco inaczej niż w oryginale. Johan Hallgren, gitarzysta, również zaskakuje swoimi zaskakującymi umiejętnościami wokalnymi. Kompozycyjnie, album ten obfituje w śmiałe wycieczki stylistyczne. Jeśli zaś chodzi o wykonanie na żywo, Pain of Salvation udowadniają, że w sposób absolutnie profesjonalny potrafią sobie poradzić i nadać własnemu materiałowi niesamowitej energii.
Podsumowując, „Be” jest projektem niespójnym, ponieważ poziom muzyczny zupełnie odbiega od poziomu oprawy, która jest bardzo ważna w przypadku konceptu. Muzyka ma pełnić funkcję służebną wobec jakiejś ważnej treści, przekazu. Tutaj natomiast mamy do czynienia definitywnie z przerostem formy nad treścią. „Be” polecam, ale jedynie z zamkniętymi oczami.