1. A Day Tomorrow/2. Wicked Dream/3. The Sin/4. Fade Away/5. ...Frome the Hour of Birth/6. Catch 22/7. Soul degenerate/8. Evolution of the Mind/9. The Cell/10. Eternal (acoustic)/11. Instinct
W tym roku skromny, szwedzki zespół Assailant wydał już drugą płytę w swojej karierze zatytułowaną „Wicked dream”. Co oznacza , że muzykom po raz drugi udało się jakimś cudem wypromować swoją mdłą i nudną jak „Syzyfowe prace” muzykę. Nie można o nich powiedzieć, że reprezentują niski poziom, nie można im wytknąć naśladownictwa, podobnie jak nie można im zarzucić posiadania własnego stylu. Napastnik, bo tak tłumaczy się na polski ich marnie i pretensjonalnie brzmiącą nazwę, zrobili wszystko, żeby nie być kojarzonymi z żadnym istniejącym zespołem, a zarazem w zadziwiający sposób uniknęli stworzenia własnej, nowej jakości, pozostając tym samym całkowicie przezroczyści, bezbarwni. Równie szybko jak wkraczają w świadomość słuchacza, niepostrzeżenie i bez echa z niej umykają. Są perfekcjonistami w nie robieniu żadnego wrażenia. Aż ciekawi mnie, jak szybko zapomnę o istnieniu zespołu Assailant. Nie znaczy to jednak, że są kompletnie nieprzyswajalni. W ich charakterystyce przeważają co prawda wady, ale zacznijmy od tego, co może się nam spodobać w „Wicked dream”.
Najbardziej w ucho wpadają trzy pierwsze utwory. Może ze względu na swoją melodyjność, a może dlatego, że kilka moich podejść do tej płyty było spalonych i kończyło się właśnie na trzecim utworze silnym atakiem narkolepsji, a potem trzeba było zaczynać od nowa… Te pochlebstwa są pewnie troszkę na wyrost, bo nawet teraz, po kilkakrotnym przesłuchaniu całości, mam problem z zarejestrowaniem zmiany pomiędzy trzecim i czwartym kawałkiem, a nie jest ona bynajmniej płynna. Ale umówmy się, że te trzy się nadają do słuchania. Mają kilka nierozwiniętych, lecz dość obiecujących pomysłów. Przestrzeń pomiędzy wspomnianymi pomysłami wypełniona jest nijaką powermetalową masą, która pomimo teoretycznie ostrego i agresywnego brzmienia jest męcząca i mało interesująca. Tak jakby panowie z Assailant chcieli powiedzieć „daliśmy wam 5 sekund fajnej muzyki, teraz, żeby wam nie było za przyjemnie posłuchajcie sobie 5 minutowego fragmentu, który roboczo nazywamy ‘kopiuj-wklej’…”. Uważnie wyszukując innych zalet, można zauważyć prawdopodobnie przypadkową, występującą momentami harmonię wokalną, ale to najwyraźniej sporadyczny wypadek przy pracy, w tworzeniu najnudniejszego albumu świata. I to by było na tyle w kwestii plusów, które niestety do złudzenia momentami przypominały minusy…
Jeśli chodzi o słabe strony „Wicked dream”, zacznijmy może od wokalu. Na okładce reklamowego wydania płyty przeczytałam następujące zdanie „…clean vocals team up with occasional screams”. Nie wiem, kto to pisał, ale autor tego zdania musiał być dyplomatą, albo uważa, że „occasional screams” jest tożsame z „constant screams”, a „clean vocals” z „little less loud screams”. Jedno jest pewne – autor tego tekstu reklamowego miał poczucie humoru. Wokalista Assailant bowiem, kompletnie nie umie śpiewać. Barwą głosu nieco przypomina wokalistę Disturbed. Tylko barwą. Wszystkie problemy związane z wydłużaniem dźwięku, czy jego wysokością rozwiązuje po prostu drąc się, bo growl to też nie jest. Poza wokalem ważną rolę w tym zespole odgrywa klawisz, momentami przypominający Ayreon, niemniej dość kiczowaty. Poza klawiszem, żaden instrument nie odgrywa szczególnie ważnej roli, wszystkie są mdłe w równym stopniu. W utworze „…From the hour of birth” jest nawet solówka gitarowa, ale tak wtórna i typowa, że nie podnosi ani na chwilę temperatury muzyki.
Co do tekstów, nie są do znalezienia w sieci na razie, ale z tego co zdążyłam wychwycić ze słuchu, też nie mają się zbyt dobrze.
Kończąc ten przykry wywód, pragnę wyrazić nadzieję, że może z nijakich, Assailant kiedyś staną się jacyś. Po prostu trzeba im czasu, żeby mogli muzycznie dojrzeć. Najwyraźniej „Wicked dream” to jeszcze nie ich czas.