Pjepshysh: Może i zabrzmi to banalnie, ale kiedy dostałem newsletter z oficjalnej strony Pain of Salvation, w którym napisane było, że PoS wydaje nową płytę, nie mogłem - jak zapewne większość fanów zespołu - usiedzieć spokojnie na miejscu. Dołączony do maila projekt okładki tego krążka upewnił mnie, że to, co przeczytałem, było prawdą i pozostało mi jedynie jakieś dwa miesiące niecierpliwego czekania oraz uważnego śledzenia listy dyskusyjnej Concrete Lake tudzież stron internetowych poświęconych Pain of Salvation w poszukiwaniu jakichkolwiek skrawków informacji o nowym wydawnictwie. A te były bardzo różne, niektóre nader dziwne - sam Kristoffer Gildenlow wypowiadając się na jej temat zasiał niepokój, gdy powiedział, że znajdują się tam fragmenty przypominające nieco... Slipknot. Płyta miała według niego mieć się tak do "One Hour By The Concrete Lake" jak ta do "Entropii" - miała być cięższa i bardziej mroczna.
A teraz już Team: Po tym, co spotkało nas po wrzuceniu do odtwarzacza "One Hour By The Concrete Lake", ustawiliśmy - jak zapewne wiele innych osób, które miały szczęście usłyszeć geniusz Pain of Salvation - poprzeczkę dla szwedzkich chłopaków naprawdę wysoko i ani przez chwilę nie przeszło nam przez myśl, że mogliby nie dać rady jej przeskoczyć. A tymczasem ...tymczasem, jak na prawdziwych "progresywnych" przystało, oni znaleźli na tę poprzeczkę inny sposób. Nie musieli jej przeskakiwać - najzwyczajniej w świecie ją obeszli. Droga na skróty ? Ha - żeby wszystkie zespoły progmetalowe wynajdowały takie "skróty" człowiek nie miałby czasu na nic poza słuchaniem coraz lepszych, często genialnych dzieł... Przez jakiś czas wydawało nam się, że ten album to nie całkiem Pain of Salvation. Czuliśmy niedosyt, spodziewaliśmy się - ba, chcieliśmy, wymagaliśmy od nich czegoś innego... ale to był tylko nasz błąd. Płyta jest po prostu genialna i z całą odpowiedzialnością możemy powiedzieć, że z pozycji najbardziej oczekiwanego wydawnictwa ubiegłego roku natychmiast przeskoczyła na tron najlepszego muzycznego dokonania roku 2000.
Jak można było się spodziewać, "The Perfect Element I" jest concept albumem, mało tego - pierwszą częścią dwupłytowego konceptu! W genialnym umyśle Daniela Gildenlowa zrodził się tym razem pomysł zakrojony na tak wielką skalę, że po prostu nie starczyło na jego opisanie tych niecałych osiemdziesięciu minut, które mieści jedna płyta CD. Ciężko jednak napisać tak od ręki, o czym traktuje ten zamysł - jest on tak rozbudowany i skomplikowany, że każda próba zawarcia w kilku słowach opowiadanej na płycie historii, musiałaby się zakończyć jeśli nie fiaskiem, to co najmniej jej spłyceniem - a na to krążek nie zasługuje. Poczekajmy zatem do części końcowej...
Trzeba jednak przyznać, że koncept ten został idealnie zilustrowany za pomocą towarzyszącej mu muzyki. "The Perfect Element I" podzielony jest na trzy rozdziały, po cztery utwory każdy. Budowa klimatu i jego zachwycające zmiany trwają od początku do końca tego ponad siedemdziesięciominutowego dzieła - od agresywnego, podobnego nieco do muzyki Slipknot (a jednak!), rozpoczynającego płytę "Used", w którym obok gwałtownego wstępu i zwrotek znajdziemy melodyjny refren, poprzez bardziej stonowany "In The Flesh" z cudownym zakończeniem przechodzącym w wydane na singlu "Ashes". Popioły stanowią zresztą jeden z najważniejszych rekwizytów historii opowiedzianej na Doskonałym Elemencie. Coż może się równać z emocjonalną wymową sceny, podczas której:
Kiedy idziemy przez popioły szepczę Twoje imię (...)
Kiedy idziemy przez popioły Ty szepczesz moje imię?
Część pierwszą zamyka smutny, spokojny "Morning On Earth" z przepięknymi partiami instrumentów smyczkowych przenoszących słuchacza gdzieś w świat jego własnego dzieciństwa. Tu też po raz pierwszy napotykamy kolejne kluczowe słowa i muzyczny motyw:
Słysz ten głos, zobacz tego człowieka stojącego przed Tobą,
Jestem dzieckiem uwięzionym w tym upadłym człowieku,
Ujrzyj to dziecko.
I nagle rozpoczyna się część druga płyty - niepokojący, zakręcony gitarowy riff w "Idioglossia" wywołuje ciarki na plecach i podnosi poziom adrenaliny we krwi, później utwór nieco się uspokaja, by po chwili zaskoczyć nas wspaniałymi nawiązaniami do "Ashes".
Kiedy szukam pośród popiołów kogoś by go obwninić
Boję się, że ujrzę swoją twarz,
Kiedy idę poprzez popioły szepczę Twoje imię
To zdecydowanie jeden z najmocniejszych punktów "The Perfect Element", niesamowicie bogato zaaranżowany i opatrzony przejmującą partią wokalu. Usłyszawszy go, można by się spodziewać, że nic lepszego już nas podczas smakowania tej płyty nie spotka... ale przecież to Pain of Salvation, tu nie ma miejsca na "wypełniacze", na choćby fragment, przy którym odważylibyśmy się spojrzeć niecierpliwie na przycisk "następny utwór"... Oto nadchodzi potężny, wręcz momentami symfoniczno - metalowy "Her Voices" - ach, ta niesamowita, początkowo orientalna, później jakby nieco celtycka wstawka w środku utworu! Wrażeń jest już tak wiele, że modlimy się chwilami o skrawek wytchnienia - i jakby odgadując nasze życzenia, w głośnikach rozbrzmiewa "Dedication" - spokojna ballada, w której Daniel Gildenlow zaśpiewał chyba jedne z najpiękniejszych i najbardziej przejmujących partii w całej historii PoS! Tak nam się może wydawać, ale tylko do czasu aż nie usłyszymy podobnego nieco fragmentami do "The Big Machine" z "One Hour By The Concrete Lake", bardzo charakterystycznego dla Pain of Salvation utworu "King of Loss", który za pomocą kolejnych cudownych wokali, układów harmonicznych, solówek i partii smyczkowych buduje coraz większy niepokój bezlitośnie grając na naszych i tak już zszarganych uczuciach... a także genialnie wprowadza nas w ostatnią część płyty, otwieraną przez "Reconciliation". Kolejny to po "Ashes" potencjalny "przebój" tego wydawnictwa, z potężnym, ciężkim refrenem i skoczną zwrotką... To, co robi w tym utworze wokalista, jest po prostu niesamowite. Ponownie wybrzmiewa wspomniany wcześniej motyw:
Słysz ten głos, zobacz tego człowieka,
Stojąc przed Tobą jestem tylko dzieckiem
A co dalej? Znów chciałoby się odetchnąć? O nie, nie tym razem... Jeśli ktoś kiedyś widział na żywo lub chociaż na video koncert Pink Floyd, a szczególnie moment, kiedy na końcu "Comfortably Numb" rozkłada się wisząca nad publicznością kula, na którą skierowane są światła wielu reflektorów - ten już wie, czego może się spodziewać. "Song For The Innocent", kolejny utwór na krążku budzi tu żywe skojarzenia - tyle że to, co dzieje się na studyjnej wersji utworu Pink Floyd, nie jest tak potężne i dynamiczne, trzeba obejrzeć koncert. Również dokonania Pink Floyd (ale tym razem z ery "post-Watersowskiej") przypomina następny, przedostatni już na płycie, instrumentalny, spokojny "Falling", wyciszający nas nieco i przygotowujący na spotkanie z finałem dzieła - tytułowym, podsumowującym wszystko, co wcześniej się zdarzyło - "The Perfect Element". To po prostu mistrzostwo świata. Gdyby nie fakt, że grzechem jest słuchanie podobnej płyty we fragmentach, chciałoby się od razu włączyć funkcję powtarzania tak powalającej kompozycji - wielkiej, teatralnej, z kolejną niesamowitą partią wokalną Gildenlowa, z fenomenalnym refrenem, pięknym brzmieniem klasycznej gitary i nieziemskim wręcz zakończeniem - od razu słychać, że to zamknięcie iście wybitnego dzieła, ale od razu - jakby na pocieszenie - wiadomo, że czeka nas jeszcze część druga...
Alfred Hitchcock twierdził, że sposobem na dobry film jest "na początku trzęsienie ziemi, a później napięcie powinno rosnąć". Właśnie czegoś takiego możecie się spodziewać po "The Perfect Element, part I". Tej płyty po prostu trzeba posłuchać, bo czego byśmy tu nie napisali, to i tak nie będzie dość i nie odda w pełni tego, co dzieje się w duszy podczas słuchania takiego dokonania.
Nie od dziś wiadomo, że Pain of Salvation pojmują progmetal inaczej niż większość zespołów grających ten rodzaj muzyki, stawiając bardziej na klimat niż na popisowe partie instrumentalne. Nie znaczy to, bynajmniej, że muzycy kapeli nie mają się czym chwalić jeśli chodzi o kwestię umiejętności technicznych, ale umiejętności te wykorzystują po prostu inaczej niż większość zespołów parających się tymże gatunkiem. Nie znajdziecie tu fajerwerków, długich, szybkich do bólu solówek (choć partie solowe są jak najbardziej obecne!), "ścigania się" gitarzystów z klawiszowcem, co - jak się wydaje - jest dość typowe dla progmetalu. Każde solo jest idealnie wkomponowane w ogólną strukturę i nie tyle prezentuje umiejętności muzyka, co tworzy klimat utworu... A jednocześnie wystarczy przecież założyć słuchawki, wsłuchać się dokładnie w muzykę i zamknąć oczy, by po chwili otworzyć je ze zdumieniem - The Perfect Element wydaje się bowiem z jednej strony jakby bardziej przemyślany i "ułożony" niż poprzednie wydawnictwa PoS, a z drugiej jest po prostu pysznie skomplikowany, rozbudowany i pełen "smaczków", które wychwytuje się nawet przy setnym przesłuchaniu. Ta płyta olśniewa i przepięknym - miejscami potężnym, miejscami lirycznym, miejscami przygniatającym klimatem, i właśnie techniką wykonania - nie ma tu miejsca na jakiekolwiek pomyłki, nieprzemyślane zagrania, budowanie utworów "na siłę"...
Już przed wydaniem płytki Kristoffer Gildenlow opowiadając o "The Perfect Element" powiedział, że będzie czymś pomiędzy "Entropią" i "One Hour By The Concrete Lake", a jednocześnie będzie całkiem od nich inna. Trudno o lepszą definicję, choć tak niewiele ona mówi. Nie ma już szaleńczych galopad fortepianowych, dźwięk klawiszy jawi się jako bardziej zróżnicowany - raz potężny, raz cichutki i delikatny, a czasem to tylko subtelne, rozlane plamy. Brzmienie zespołu jest stanowczo lepsze niż na poprzednich krążkach - ciężkie, a jednocześnie czyste. Szczególnie dużą różnicę słychać w pracy sekcji rytmicznej - mamy stosowną głębię, suchość - momentami wiejąca z "One Hour By The Concrete Lake" - bezpowrotnie odeszła w zapomnienie. Gitary są bardziej mięsiste, może już nie tak drapieżne jak wcześniej, ale w efekcie ich dźwięk jest lepiej wtopiony w muzykę zespołu. Kolejny przejaw geniuszu "The Perfect Element, part I" stanowią wokale. Daniel Gildenlow stanął, oczywiście, na wysokości zadania (czy można było się zresztą spodziewać po nim czegoś innego?) i ponownie pokazał, że jest nie tylko świetnym kompozytorem, ale i najlepszym progmetalowym wokalistą. Od growlingu przez gniewne krzyki w stylu zespołów posthardcore'owych, "zwykły" śpiew, melorecytację, po wysokie "wyciągane" partie, a wszystko to jest na dodatek dopięte na ostatni guzik i to nie tylko za sprawą technicznych, wyuczonych umiejętności pana Gildenlow'a, ale również dzięki temu, że ma on po prostu wrodzony, wspaniały, wszechstronny głos.
Tej płyty nie da się słuchać robiąc coś innego poza cieszeniem własnych uszu jej dźwiękami - nie powinno się, na ten przykład, wkładać jej do walkmana, bo łatwo można wpaść pod samochód... Jeśli będziecie w trakcie jej smakowania czytać książkę, to albo nic nie przeczytacie, albo umknie wam połowa tego, co na krążku się dzieje - a naprawdę nie warto. To jeden z najlepszych concept-albumów jakie w ogóle ujrzały światło dzienne i - choć osobiście przykro nam to powiedzieć - Dream Theater, ze swoim tak wychwalanym "Scenes >From a Memory" może się schować. Pewnie Petrucci i spółka bardzo chcieli nagrać płytę koncepcyjną, ale przy "The Perfect Element" wychodzi jak na dłoni - że nie tyle nagrali płytę koncepcyjną, bo tak czuli, lecz że popełnili ją nieco na siłę, bo chcieli... No cóż, pozostaje jedynie pogratulować panom z Pain of Salvation wyśmienitej formy i cudownego dokonania, a sobie możliwości obcowania z nim właśnie teraz. Tak jak my zazdrościmy bardziej doświadczonym adeptom muzyki progresywnej, że mogli być obecni podczas wydawania starszych arcydzieł tego gatunku, tak nam też będzie się zazdrościć, że słuchaliśmy Pain of Salvation właśnie wtedy, gdy wydali oni pierwszą część "The Perfect Element".
Kiedy idziemy przez prochy Muzyki
szepczemy Twoją nazwę Bólu Zbawienia
szepczemy Twoją nazwę...
Gorące podziękowania i podrowienia dla polskiej, progmetalowej grupy dyskusyjnej The Dance Of Eternity na czele z Michałem Rosińskim, który dla nas wszystkich odkrył tak wybitną muzykę.
Polska strona Pain Of Salvation: http://www.painofsalvation.art.pl