Jakoś tak zupełnie bez większego echa pojawiła się na rynku, jeszcze w poczciwym 2007 roku, nowa propozycja Dreamscape. Recenzenci nie pisali na potęgę pochwalnych bądź druzgocących tekstów, a fani nie spierali się na jej temat na metalowych forach. Chyba nieprzypadkowo… Płyta ma wszelkie cechy przeciętnego krążka, który zginie zakurzony na niejednej sklepowej półce.
Rzecz będzie o progmetalu, a ten jak wiele innych metalowych podgatunków (black, power, thrash, speed… by wymienić „co znańsze”) pojemnością stylistyczną nie grzeszy. Większość załóg z tej szufladki już dawno zaczęła zjadać swój ogon. Owszem – są w owym progu kapele, które kombinują i mieszają, są wreszcie klasycy, którzy czego by nie nagrali, pomnik i tak im postawią. Są wreszcie zespoły nijakie, które jednak mają to coś (imponujący wokal, fantastycznego gitarzystę...). Niemcy z Dreamscape nie należą, moim skromnym zdaniem, do żadnej z wyżej wymienionych kategorii. Dlaczego? Dlatego, że płytą „5th Season” udowadniają, że są przeciętni i przewidywalni do bólu. Ten album nie spowoduje ich awansu do ekstraklasy progresywnego metalu, mało tego - obawiam się, że może wręcz ugruntować pozycję drugoligowego średniaka.
Szkoda, bo to już zespół niemłody. Monachijczycy rozpoczynali swoją muzyczną przygodę w 1986 roku, lecz pierwszy album nagrali po ponad 10 latach („Trance Like State”). Recenzowany krążek jest ich czwartą płytą z premierowym materiałem.
Grupa prezentuje prawdziwie niemieckie rzemiosło. Wszystko jest niby solidne: gitara, bas, klawisze czy nawet wokal, do którego Dreamscape absolutnie nie ma szczęścia. Na „5th Season” słyszymy już trzeciego śpiewaka (po takich panach jak Tobi Zoltan i Hubi Meisel, na kolejnym swoim albumie śpiewa Roland Stoll, a w aktualnym „line-up” możemy już zauważyć Mishe Manga). Od tej solidności daleka jest jednak droga do intrygowania dźwiękami. Kompozycje są klasycznie progmetalowe: niezbyt zwięzła zazwyczaj forma, ciężkie gitary podlane klawiszowym sosem, który je mocno wygładza, melodyjne solówki i patetycznie śpiewający wokalista. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie to, że czas dla Dreamscape zatrzymał się i stoi w miejscu… Tak mniej więcej w roku 1997, kiedy to na rynku ukazał się album Dream Theater „Falling Into Infinity”. To największe przekleństwo niemieckiego zespołu. Mam wrażenie, że nie potrafi się on uwolnić od wpływów muzyki swoich sławniejszych kolegów. Spore fragmenty „5th Season” mogłyby się znaleźć na tamtym (tak na marginesie, nie uważanym za najlepszy w dyskografii DT) krążku. Jak wiadomo John Petrucci i spółka powędrowali na nim troszeczkę w kierunku bardziej kompromisowych dźwięków. I tak jest z ostatnią propozycją Dreamscape. Jest bezpieczna, bez szaleństw, zaskoczeń i kombinowania. Dodatkowo Roland Stoll zbliża się do maniery wokalnej Jamesa LaBrie, a nazwa grupy w połowie nawiązuje do… Teatru Marzeń.
W sumie krążek zaczyna się ciekawie. Ciężko ruszający „Fed Up With” ma wzniosły, zapamiętywalny refren z fajnym, podłożonym pod niego, klawiszowym motywem ale to miłe złego początki. Kolejne utwory zlewają się w jedną mazię. Nie ratuje całości 14 – minutowa, wielowątkowa kompozycja tytułowa, w której gitara gra w arabskich klimatach. To wszak nie żadna nowość. Orientalne patenty stosuje nasz rodzimy Riverside i robi to zdecydowanie lepiej. Album po prostu nuży mimo, iż jest o dziesięć minut krótszy od swojego poprzednika zatytułowanego „End Of Silence”. Nawet po kilkukrotnym przesłuchaniu trudno wyłowić w nim bardziej ujmujące chwile. Kończącej całość balladzie „Farewell” daleko do „Hollow Years” wiadomego zespołu. Nie chwyta za serce. Jest schematyczna jak widniejące na okładce logo grupy.
Przy takich płytach pisze się - dla wielbicieli gatunku. Zastanawiam się tylko, co tych wielbicieli może tutaj pozytywnie połaskotać? Przecież to wszystko już znają. I mają chyba swoją cierpliwość.