Początek tej recenzji obmyśliłem sobie już dawno, a brzmi on: when Dream Theater and Marillion unite ! Cóż - w przypadku niemieckiej formacji Dreamscape powyższe określenie nie do końca odpowiada prawdzie niemniej nie mogłem się powstrzymać od jego przytoczenia - w końcu taka fuzja oznaczałaby dla mnie zespół idealny, jako że właśnie te dwie grupy wywarły na moje fanowskie uszy największe wrażenie odkąd ukończyłem podstawówkę. A jednak... a jednak w tym zdaniu jest dużo z charakteru muzyki Dreamscape. Nawiązania do stylu Teatru Marzeń są tu niemal wszechobecne - praktycznie na każdym kroku spotykamy brzmienia i rozwiązania aranżacyjne rodem ze świetnego Awake Amerykanów. W tym miejscu nasuwa mi się mała dygresja: jak to jest, iż klimat Awake doczekał się naśladowców zaś jakoś nie widać śmiałków, którzy porwaliby się na Images & Words ? Czyżby za wysokie progi ? Czyżby mistrzowie progmetalu zza oceanu musieli uprosić nieco formalną strukturę utworów i poniekąd aranżację by reszta świata mogła do nich dobić ? Tak czy inaczej fakt jest faktem - Dreamscape podobnie jak inny niemiecki zespól - Vanden Plas, na temat którego miałem już okazję wypowiadać się na stronach Caladana jest wyraźnie zapatrzony w Awake i prezentuje nam własną wersję tamtej urzekającej muzyki. Od razu dodam: prezentuje z o wiele lepszym skutkiem. Jak wiadomo panowie z Vanden Plas cierpią na brak błyskotliwości w zakresie wokalnych melodii i ratują ich przede wszystkim świetne partie instrumentalne. W przypadku Dreamscape mamy i to i to - doskonałe, choć wtórne brzmienie, doskonały muzyczny warsztat i naprawdę doskonałe, zapadające na długo w pamięć rozwiązania melodyczne. Czyżby ulepszona wersja Awake ? Hm... aż tak dobrze to nie jest, niemniej otrzymujemy kawał wyśmienitej muzyki adresowanej do wszystkich zakochanych w ostatnim dokonaniu Dream Theater wraz z Kevinem Moorem na klawiszach. A nawiązania do Marillion ? Też są obecne - choć nie w takim stopniu w jakim możnaby było sobie życzyć - w każdym razie When Shadows Are Gone tudzież początek i koniec She's Flying poruszają struny wyobraźni fundując jakże przyjemną wycieczkę w przeszłość, kiedy to czarował nas Genesisowki progrock odświeżony na lata 80- te...
Albym Very nie zawiera momentów słabych - w każdym, bez przesady, utworze znajdujemy porcję zachwycającego progmetalu. To co może zaś wymagać chwili przyzwyczajenia to głos wokalisty Huby Meisela. Z początku może się wydawać za łagodny, wręcz zwiewny i nie za bardzo pasujący do dość ciężkiej w końcu muzyki, ale już po chwili takie odczucie mija - tym bardziej, że kiedy trzeba otrzymujemy stosowną drapieżność jak w Thorn In My Mind. Wymieńmy też instrumentalistów bo fachowcy z nich nie lada, o czym można się przekonać wsłuchując się nie tylko w solowe popisy klawiszowe czy gitarowe, ale także w wyśmienitą współpracę bębnów i basu. Zatem: gitary - Wolfgang Kerinnis, bas - Benno Schmidtler, klawisze - Jan Vacik oraz perkusja - Bernhard Huber. Popisowym numerem na recenzowanej płycie w wykonaniu wspomnianych panów wydaje mi się zwłaszcza środek Thorn In My Mind - jednego z najlepszych numerów - gdzie z początku zapowiada nam się twórcza powtórka legendarnych już 4 minut z Metropolis part I Teatru Marzeń - szkoda, że wszystko rychło rozpłyneło się w bardziej tradycyjnym podejściu czyli solówkach poszczególnych instrumentów. A przecież są i inne utwory - np. Lost Faith będąca uroczą miniaturą na fortepian, Reborn, gdzie słyszymy ekscytujące spiętrzenie brzmieniowe rozładowane śliczną, spokojną melodią refrenu "eskortowaną" dźwiękami klawiszy, a potem doskonałą instrumentalną wstawkę, Winter Dreams z piękną gitarą akustyczną tudzież neoprogową partią syntezatora, całą - bez wyjatku - Panterei, w tym jej finałową, niezwyle spokojną i nastrojową odsłonę... Ufff, zaiste dużo tych zachwytów, ale nie są one bynajmniej bezzasadne - pomijając brzmienie to właśnie owa urzekająca melodyka stanowi o wielkości Very. A na koniec w formie bonusa napotykamy znaną kompozycję zespołu Ultravox - Dancing With Tears In My Eyes... Cóż - jako zagorzały niegdyś miłośnik stylu New Romantic znam twórczość panów z Ultravox wcale nie najgorzej i muszę przyznać, że cover w wykonaniu Dreamscape mimo wszystko się broni. Mimo wszystko - bo kuleje nieco - w porównaniu do orginału - początek tudzież wykonanie zwrotek, niemniej wszystko to przestaje mieć znaczenie, gdy usłyszymy refren - od razu widać, że nacisk został położony głównie na ten fragment i to ze skutkiem wspaniałym. Ani nie myślałem, że ten utwór może być zagrany z takim kopem ! Teraz, gdy słucham płyty Lament czuję, przy wspomnianym kawałku pewien niedosyt, zupełnie jakby Midge Ure i spółka grali na pół tempa... Ma być podsumowanie ? No to niech będzie: Dream Theater wypracował ongiś styl, który do dziś może zachwycać - w którym do dziś można odkryć i przedstawić światu momenty absolutnie zachwycające - trzeba tylko umieć... Banał ? Może i tak, niemniej jedno jest pewne: muzyka odtwórcza potrafi być czasami jak najbardziej twórcza, a co ważniejsze - po prostu piękna.