Kolejnym godnym przedstawienia przykładem II fali, czyli neo-progressive, jest australijska formacja pod nieodbiegającą od kanonu nazwą „Aragon”. Swój debiut rozpoczęła albumem „Don't Bring The Rain”, którego pierwsza edycja ukazała się w 1988 roku, świat zaś mógł bliżej zapoznać ją dzięki wydawnictwu Progressive Records z 1990 roku – taką i ja dysponuję. Zespół pod kierownictwem Toma Behrsinga, choć logo ma wyraźnie wzorowane na Pendragon, to jednak muzycznie bliżej im do początków działalności Marillion – czym zyskali uznanie krytyków a przede wszystkim słuchaczy. Dźwięki Aragon to troszkę tej mistycznej substancji oraz klimat zespołów wzorujących się na teatralności Genesis oraz surowości wczesnego Marillion, zwłaszcza tego znanego z kompilacji B’Sides oraz wydawnictw około-”scriptowych”. Aragon także znalazł swoje miejsce w kanonie protoplastów stylu neo-progressive. Oprócz wspomnianego wydania ukazał się tzw. CD Picture w limitowanej serii 500 sztuk, oraz wersja japońska wzbogacona o utwór Ghosts.
Czym mnie ten zespół urzekł? Wystarczy wspomnieć tak magiczne nazwy jak Grendel – i wszystko jasne. Otwierający „For Your Eyes” to typowy neo-progresywny utwór – dużo melodii, w tle pikające syntezatory powielające frazy, wszystko w mocno genesisowym stylu. Ta wesoła kompozycja przyzwyczaja nas do dość cierpkiego głosu L. Dougana – dobrze oddającego klimat gatunku. W końcu chrypka stała się charakterystycznym atutem rocka. Zwłaszcza chrypka w połączeniu z nadawaniem charakteru wykonaniu. Ale przywołałem na początku demona. Company of Wolves. Dwuczęściowa suita w pełni oddająca porównanie, co prawda nie z tak epickiego źródła. Sławna legenda o rycerzu Beowulfie na bazie opowiadania J.Gardnera a w interpretacji czwórki z Aylsbury ze szkotem na wokalu zainspirowała ludzi na drugim końcu świata do napisania utworu, wcale nieustępującego teatralnością i rozmachem. Krótszego, co prawda, ale dość mrocznego. Glos Dougana odgrywa tutaj bardzo istotną funkcję, bliżej mu do Alice Coopera, potęguje lirykę w końcu nadaje ten pożądany mroczny charakter, kontrastujący ze słodkimi dzwoneczkami w tle. Dzwoneczki miło dźwięczą, krew się przelewa opisując kolejną – no w końcu porównanie do Grendela zobowiązuje – heroicką opowieść o walce z potworami nocy. Ma on jednak wadę: jest zdecydowanie za krótki. Marillion przyzwyczaiło nas, że takie opowieści to tak minimum 25 minut. 9 To stanowczo za mało. The Cradle. No i to jest właśnie jedna z tych emocjonujących perełek, jakie jednak lubimy w tej muzyce. Pełna patosu, krzyku emocji i nastroju o balladowym charakterze kompozycja, która mogłaby być w repertuarze debiutu Areny. Z tym, że między kompozycjami jednak różnica 8 lat na korzyść Aragon i wielu tysięcy kilometrów.
„Lost again beyond boundaries of my fear”
Dobrze to znamy. Solstice to kolejny słodkawy, ale przyjemny utwór, w dodatku świąteczny „it's time to decorate a tree in every ball” co prawda nie jest to sławetne „Last Christmas” w wykonanu WHAM! Ale miło się słucha. Cry Out. Tu znów muszę sięgnąć po Marillion - bardzo ciężko nie porównać tej kompozycji do Lady Nina czy Marek Square Heroes. Poetycka Gabrielle potrafi urzec. Do wykonania tego utworu opartego w pewnej części na muzyce klasycznej wykorzystano głównie gitary akustyczne i klawiszowe tło. Dougan pokazał się jako bardzo dobry interpretator tekstów poetyckich. Drugą najdłuższą tym razem epicką suitę zespół zostawił na koniec. The Crucifixion. Pierwsze dźwięki mogą przypominać kulminacyjny moment w Forgotten Sons. W połączeniu z mrocznym cierpkim głosem Dougana, rozbudowana forma i przemyślana konstrukcja utworu stawiają go w mojej liście najciekawszych kompozycji lat 80tych. 16 minut tej niesamowitej suity z mocną liryką (znów słychać wpływ Gabriela i Fisha) jest jak wieczność, ale nie dłuży się. Końcówka znów troszkę trąci antywojennym protestem Marillion. Zwłaszcza w momencie, kiedy John Poloyannis pieści gitarę przy długim solo, a w tle plamy klawiszowe zwodzą, kto to gra – Kelly czy Behrsing. Krótkim podsumowaniem albumu jest odnośnik do otwierającego For You Eyes. Dosłownie półtoraminutowe zakończenie. Ale ze smaczkiem.
To w końcu, co ja słuchałem – The Best Of F-Marillion? Nie. A wydawałoby się. Facet pisze tu o jakimś dziwnym australijskim zespole a ciągle ten Marillion i Marillion. - pewnie pomyślicie. A jednak. Pomimo zauważonych wzorców, których australijczykom nie wypominam, bo tworzą klimat, album jest świetny. W tamtym okresie druga fala przyzwyczaiła nas do albumów koncepcyjnych; Ten nie jest taki. Zespół trzymał się raczej luźnego doboru kompozycji prezentując ciekawie przygotowane i zaaranżowane utwory. W Polsce mieliśmy Albion – w Australii powstał rodzynek Aragon i jest pewna analogia między tymi zespołami. Jeżeli jest ktoś na świecie, kto słyszał pierwsze płyty Marillion i podobał mu się Albion – powinien sięgnąć po tą pozycję. Ciekawostką jest fakt, że we wkładce zespół zaznaczył, jaki album będzie następny. Chodzi o „Mouse”, która światło dzienne ujrzała dopiero w 1999 roku.
Mam także do tego albumu osobisty stosunek – cierpiącemu na bezsenność, towarzyszył mi w długich nocnych wędrówkach po aglomeracjach miejskich a także przemieszczaniu się między nimi. Niektóre miasta Polski nocą są piękniejsze niż za dnia..... Słuchać przy nikłym oświetleniu.