Najnowszy krążek Threshold ukazał się już kilka miesięcy temu. Tymczasem rok 2007 przekroczył półmetek, wakacje niemiłosiernie zbliżają się do końca i po nich już będzie „z górki” do pierwszych muzycznych podsumowań tego roku, a o najnowszym dziele jakbyśmy zapomnieli. Thresholdowy dział artrockowych recenzji jest wcale niemały jednak brakuje w nim ostatniego dokonania Brytyjczyków. Najwyższy czas nadrobić tę zaległość, tym bardziej że do jej napisania prowokuje informacja, która całkiem niedawno zaskoczyła miłośników grupy. Zespół opuścił mianowicie wieloletni wokalista Andrew „Mac” McDermott, co zmusiło zespół do szybkiego znalezienia jego zastępcy podczas rozpoczynającej się trasy. Zabawne, gdyż rzadko takie rzeczy się zdarzają, ale został nim pierwszy wokalista grupy Damian Wilson.
Choć mam w zbiorach prawie całą ich dyskografię łącznie z fanowskimi rarytasami, do jakichś wielkich znawców kapeli się nie zaliczam. Są godniejsi w tym temacie i „mówię to z całą odpowiedzialnością” (…Jezu… a skąd mi się to zdanie wzięło? Zdecydowanie za dużo słucham naszych ukochanych polityków!). „I chciałbym to wyraźnie podkreślić” (kurczę… znowu mnie dopadło… wyłączam telewizor!!). Dość tych głupot.
Na początku warto obalić jeden mit, który tu i ówdzie od lat do mnie docierał, jakoby Threshold był europejską odpowiedzią na amerykański Dream Theater. Bez urazy, ale to porównanie (choć w ramach jednego muzycznego gatunku) jest obraźliwe tak dla jednych jak i dla drugich. No a poza tym, w jakim świetle stawia Europejczyków? Ubogich krewnych, których tylko na to stać? Nie czarujmy się. Złożoność muzyki Threshold przy pomysłach Teatru Marzeń przypomina konstrukcję cepa. Zarzut? Ależ skąd!!! Takie jest muzyczne założenie, konsekwentnie realizowane od lat, zresztą z bardzo sympatycznym skutkiem. „Dead Reckoning” tylko to potwierdza… choć nie do końca, gdyż kilka nowych wątków, lekko odświeżających zastaną formułę tu się pojawia.
Wydaje się, że dobrze zrobiła zespołowi zmiana wytwórni, z progrockowej InsideOut na metalową Nuclear Blast. Słychać to zdecydowanie już w pierwszym „Slipstream”. Riffy tną jakby ostrzej, mroczniej i ciężej. Podkreślam słowo „jakby”, gdyż być może ulegam podświadomie jakiejś sugestii, wynikającej ze zmiany wydawniczej stajni. Nie umniejsza to faktu, że wspomniany „Slipstream” to chyba najbardziej przebojowy kawałek na płycie z popowym wręcz refrenem. Żeby było ciekawiej, to ten utwór oraz trzeci w zestawie „Elusive” ozdabia swoim growlem niejaki Dan Swano, znany maniakom ciężkich dźwięków spod znaku Edge Of Sanity, Nightingale czy Bloodbath. To pierwszy gość, jaki miał przyjemność pojawić się na płycie Threshold. Do tej pory owej praktyki Karl Groom i spółka nie stosowali. Na tym jednak nie koniec, jeśli o eksperymenty wokalne chodzi. W „This Is Your Life” i „Fighting For Breath” wykorzystano wokoder. Poza tym jest już przewidywalnie. Mocno, ostro, selektywnie i równo do przodu. Trudno szczególnie wyróżnić którąś z kompozycji. Zwolennicy dłuższych form wybiorą „Pilot In The Sky Of Dream”, „Fighting For Breath” lub „One Degree Down”, ci celujący w treściwości łaskawszym okiem spojrzą na „Elusive”, „Hollow” bądź piękny „Disappear”. Elementem, który spaja wszystkie zawarte tu utwory są nieprawdopodobnie nośne, niekiedy mało rockowe melodie. Nie jest to bynajmniej zarzut z mojej strony. Zawsze mnie fascynowało to thresholdowe mieszanie ciężkich riffów z sypanymi jak z rękawa, zapamiętywanymi pomysłami melodycznymi. Niestety nie zawsze są w tym twórczy i wspomagają się patentami innych. Proponuję uważnie wysłuchać ostatnich dwóch minut „One Degree Down”. Tak, tak! Zgadza się! Mocno zalatuje pendragonowym klasykiem „The Black Knight”.
No i oto mamy kolejny dobry album zespołu, w którym imponuje (imponował) potężny głos wokalisty Maca, zwracają uwagę dopieszczone dźwięki gitary Karla Grooma i profesjonalne pomysły klawiszowe Richarda Westa. Ten ostatni jest także autorem tekstów na krążku. Jak sam przyznawał w wywiadach, każdy z nich odnosi się do doświadczeń życiowych jego bądź osób mu bliskich. Mówią one o życiu, pojawiających się w nim problemach i sposobach wychodzenia z nich.
Zatem… fani Threshold do boju! Nie wierzę w to – ale jeśli do tej pory „szczypaliście się” z decyzją o zakupie krążka, czas najwyższy przełamać wątpliwości. To Threshold jakiego kochacie. Zwolennicy lżejszej (komercyjnej?) odmiany progmetalu – to dla was ta płyta.