Od kilku lat, dokładniej od momentu powołania do życia projektu dumnie zatytułowanego Genius, Daniele Liverani stara się udowodnić światu prawdę, której przecież nikt rozsądny nie kwestionuje: same nazwiska wiosny nie czynią. John Wetton, Steve Walsh, Chris Boltendahl, Lana Lane, Mark Boals, Russel Allen i jeszcze kilku zacnych gości tańczyło już i śpiewało pod batutą italskiego muzyka i... i nic. Wojowniczy Włoch nie traci jednak zapału i, mimo że wszystkich nas przekonał już o tym dwukrotnie, znów wzięło go na pokazywanie, że we współpracy z plejadą gwiazd oraz gwiazdeczek, wkładając w to dużo krwi, potu i łez, można nagrać album niewiele wystający ponad przeciętność. Zadaniu podołał.
Broń Boże, nie jest to album beznadziejny. Niezły jest. Po prostu. Sympatyczny, ładnych melodii jest parę... Technicznie bez zarzutu, brzmiący jak trzeba, wokalnie – co było do przewidzenia – bardzo dobry. Tak, to wokaliści ratują The Final Surprise i sprawiają, że czasem słucha się tego całkiem przyjemnie, a w tych najgorszych momentach najzwyczajniej nie przeszkadza za bardzo. Kompozycyjnie boleśnie przeciętny. Patetyczny, przekombinowany, przesadnie i mało wiarygodnie naładowany emocjami, a tak naprawdę zwykły, sztampowy, power metal z gatunku tych udających ambitne. Żeby to od razu progresywną rock operą nazywać? Ale spuśćmy zasłonę milczenia na kategorie – jakby to wielka różnica była. W tym klimacie też można nagrać bardzo przyzwoity album, co pokazał chociażby Tobias Sammet w 2000 roku swoją Avantasią. Równie cukierkową, równie czysto rozrywkową, równie epicką, ale znacznie bardziej przemyślaną i mniej pretensjonalną. Nie ta klasa, panie Liverani.
Poza tym wiekopomne dzieło, które mam zaszczyt opisywać, zbudowane jest na tej samej zasadzie, co np. ostatnie Beyond Twilight (ale się narażam! Dodam dla usprawiedliwienia, że uważam For The Love Of Art And The Making za znacznie lepszą płytę i z nieco innej szufladki. I że tam to wszystko miało nieco – choć nie za wiele – sensu). Mianowicie: wrzućmy na płytę jak najwięcej, poszatkujmy, pomieszajmy, dorzućmy lektora i zobaczmy co z tego wyjdzie. W ten sposób słuchacz po czwartym utworze jest już niemiłosiernie zmęczony, a do końca albumu pozostało – niespodzianka – prawie sześćdziesiąt minut. To kolejna wada – ten krążek potrafi wyczerpać i wyssać z odbiorcy ochotę na cokolwiek. Znacznie przyjemniejszy byłby skrócony o pół godziny, najlepiej z hakiem.
Inna sprawa, że dla fanów słodziutkiego melodyjnego metalu of fire Genius może być objawieniem. Jest lektor (nie Christopher Lee, ale zawsze) i sporo deklamacji, gdzieniegdzie orkiestracje, melodyjki takie, jakie być powinny, patos, dbałość o szczegóły... Właśnie to boli najbardziej – że wkłada się tyle pracy (naprawdę, słychać, że dużo) w płytę tak przeciętną. I do tego na pewno satysfakcjonującą twórców – bo nie mogę odpędzić od siebie myśli, iż efekt końcowy miał być dokładnie taki.
Jak to teraz ocenić? Z jednej strony rzecz świetna wokalnie, momentami bardzo zgrabna, nagrana i skomponowana starannie, z drugiej jednak trochę miałka i męcząca. I zdecydowanie za długa. Zwyczajnie niezła – czyli sześć, słabe. Nie, tym panom nawet szóstki dać nie mogę. Bo to ich trzeci z kolei wstyd.