CZĘŚĆ PIERWSZA (dla czytelników, którzy nie darzą szczególną estymą wynalazków pokroju Nightwish czy Within Temptation):
Panie i panowie, zdecydowanie nie macie tu czego szukać. Byłby to gwałt na waszej muzycznej wrażliwości, który poskutkowałby długotrwałą traumą (w moim przypadku trauma nawet nie myśli o ustąpieniu miejsca jakimś przyjemniejszym myślom). A jeśli jeszcze nie zrezygnowaliście, zapraszam do lektury części drugiej.
CZĘŚĆ DRUGA (dla zwolenników anielskich głosów Tarji Turunen, Sharon Den Adel i im podobnych):
Szczerze mówiąc, Wy też nie macie tu czego szukać. Ale w tym wypadku przyda się nieco dłuższe uzasadnienie. Zacznę od małej dygresji – ludzie gotowi są do poświęceń, żeby zrealizować swoje cele. Ja na przykład – mając (po zapoznaniu się z kilkoma losowymi fragmentami) ochotę zmieszać ów krążek z błotem – musiałem przesłuchać nową płytę Elis ładnych parę razy od początku do końca, aby upewnić się co do słuszności postanowionego czynu. Z bólem, ale udało się. Raz nawet dwukrotnie bez przerwy. Niestety nadal zastanawiam się, czy podjąłem właściwą decyzję. Może powinienem zachować się egoistycznie i mieć w głębokim poważaniu to, czy ktoś przypadkiem kupi ten album i załamany będzie musiał szukać kolejnych biedaków na internetowych aukcjach. Może najzwyczajniej w świecie nikt, poza fanami ekipy z Liechtensteinu (liechtensteinskiej?) - a tacy znajdą się na pewno – nie spróbuje podejść do „Griefshire”. Ale, jako że serce mam dobre, nie dawała mi spokoju myśl, że mogę powstrzymać kogoś przed osobistą katastrofą. Tak więc, z poczuciem zadania do spełnienia, zabrałem się do słuchania.
No dobra, nie jest AŻ TAK tragicznie. Jest tu kilka sztampowych, ale całkiem sympatycznych solówek. Znajdzie się jeden, czy dwa przyjemne refreny. Czasem wokalizy są naprawdę ładne. Utwór zatytułowany „Seit Dem Anbeginn der Zeit” ma bardzo fajny wstępik - aż człowiek czeka na jakąś czternastominutową suitę. Niestety, miast takiego giganta, otrzymuje kolejną kompozycję zbudowaną wedle tego samego schematu. W tle ograne powermetalowe gitary (nie wiem, czy metal jest nań najlepszym określeniem), wzbogacone słodkim klawiszem. Gdzieniegdzie plastikowe orkiestracje, wprowadzające odrobinę odpowiedniego klimatu. Nad tym wszystkim góruje oczywiście delikatny śpiew Sabine Dünser. Czyli to, co tygrysy – przynajmniej te, do których skierowana jest część druga recenzji – lubić powinny najbardziej. Niestety, o ile w wypadku zespołów służących Elis za wzór można mówić nie tylko o dozie oryginalności, ale i o pewnego rodzaju feelingu, tutaj zabrakło ich na całej rozciągłości. Dwanaście zamieszczonych na „Griefshire” utworów to rzeczy odtwórcze (*), kanciaste i przyprawiające o ból głowy. Przesłodkie, przeromantyczne, czasem przemroczne. Tyle że, w przeciwieństwie do równie prze- zespołów, z których grupa bezczelnie zrzyna, kompletnie pozbawione „tego czegoś”. Dlatego właśnie nie powinny spodobać się nawet posępnym, ubranym na czarno trzynastolatkom, które mają na tym terytorium znacznie sensowniejsze alternatywy. Tym bardziej osobom, które muzyki z tej szufladki (szeroko pojętej – od After Forever do Tristanii) posłuchać od czasu do czasu lubią, ale nie szaleją. Stanowczo odradzam.
(*) Ot – zaplątała się niekonsekwencja – tuż obok siebie leżą: recenzja Wingdom, w której zachwalam płytę mało oryginalną, i Elis, gdzie za odtwórczość ganię. Odtwórczość bowiem może być sympatyczna i inteligentna, a może być kwadratowa i rzucająca się w oczy (uszy). A to czy zmiażdżyć zaś album czy nie, to już w dużej mierze kwestia subiektywnych odczuć autora.