Ocena:
8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
04.04.2007
(Recenzent)
Monkey3 — 39 Laps
Dobra, nie będę owijał w bawełnę. Ta płyta po prostu ścięła mnie z nóg, powaliła na ziemię targając czas dłuższy i trzymała w amoku me bezwiedne ciało. Dawno mi się to nie zdarzyło tym bardziej, że gatunek muzyki wypływający z krążka wcale nie stoi najwyżej w moim prywatnym rankingu. Cóż… gruchnąłem z tym wstępem niczym Hitchcock w jednym z wielu swoich licznych arcydzieł. Nie gwarantuję, że poziom poniżej znajdującego się tekstu będzie równie kunsztowny co precyzyjnie prowadzona przez mistrza intryga (bo z pewnością nie będzie), niemniej opisywana muzyka może się ocierać o wyżyny dostępne królowi suspensu. Ryzykowne? No to teraz spokojnie wszystko uporządkujmy. Monkey 3 to grupa szwajcarska, która swoją przygodę z muzyką rozpoczęła w 2001 roku w Lozannie. Dwa lata później ukazało się debiutanckie dzieło Helwetów zatytułowane po prostu „Monkey 3”. Jego pierwsze digipackowe wydanie liczyło tylko 1000 kopii i było rozpowszechniane przez zespół drogą internetową. Lepsze czasy nadeszły w 2004 roku, kiedy to grupa podpisała kontrakt z belgijską wytwórnią Buzzville Records. Efektem tej współpracy jest omawiane tu a wydane w grudniu ubiegłego roku dzieło. Zespół tworzy czterech muzyków ukrywających się pod pseudonimami Boris, Picasso, Walter i Mister M. Tyle faktów.
Teraz muzyka. „39 Laps” to ponad 51 minut dźwiękowej uczty podzielonej na 6 części. Jak zatem z prostego rachunku wynika kompozycje do najkrótszych nie należą. Co ciekawe – pierwsze trzy oscylują w granicach… 6 minut. Zupełny przypadek… ale kolejne pojawienie się tej magicznej i diabelskiej liczby wcale nie stoi w sprzeczności z ogromną mrocznością tej instrumentalnej, pozbawionej jakiejkolwiek wokalizy muzyki. Już odpalenie pierwszego na płycie „Xub” wprowadza nas w niezwykły i duszny klimat. Nisko strojony bas podkreśla pewną złowieszczość muzyki. Dochodząca w drugiej części ciężka gitara tylko ten nastrój pogłębia. Natychmiast komórki mózgowe wyszukują odpowiedniej szuflady, do której można byłoby wrzucić muzykę panów z kraju Alp i… perfekcyjnych zegarków. Mądrzejsi oraz ci, którzy lepiej ode mnie znają się na niej klasyfikują grupę jako stonerrockową. Widać, że to wbrew pozorom niezwykle pojemny gatunek muzyczny. Wsłuchując się w kolejne na płycie „Last Maulinao” i rewelacyjny „Driver” moje myśli biegną jednak w kierunku Toola. W tym miejscu pewnie narażę się zagorzałym zwolennikom kapeli Maynarda, gdyż jako wielbiciel „Lateralusa”, ostatnie dzieło jego kapeli uważam za wyraz lekkiego zagubienia a świeża, poszukująca i intrygująca muzyka „młokosów” z Monkey 3 mogłaby być ciekawym przyczynkiem i inspiracją w jakim kierunku mają zmierzać muzycy Tool. Trochę długa ta uszczypliwa dygresja. Wróćmy zatem na płytę, bo tam wraz z czwartym kawałkiem zaczynają dziać się rzeczy absolutnie magiczne. Dziewięciominutowy „Jack” jest chyba kwintesencją stylu Monkey 3. Powolny, nieśpieszny rytm, wyrazisty, sięgający maksymalnych nizin bas i powtarzalny gitarowy motyw mogący wprowadzić odbiorcę w stan hipnozy. I gdzieś wewnątrz kompozycji istna ściana gitarowego zgiełku podbita mocniejszymi klawiszami, które na większości płyty nie odgrywają wiodącej roli. Nie gorzej, a może i lepiej jest na najdłuższym, prawie czternastominutowym „Je Et Bikkje”. To wielowątkowe, nie boję się tego powiedzieć, dzieło przypomina, że gdzieś na drodze grających go dżentelmenów, pojawiło się Led Zeppelin i Black Sabbath, i… Pink Floyd. Sporo tu dźwiękowej psychodelii mogącej przywołać najbardziej traumatyczne przeżycia. Kosmiczność niektórych pomieszczonych tu elektronicznych odgłosów może nas nawet zaprowadzić wprost do krainy space rocka. Pisząc tę recenzję zastanawiałem się nad motywem, który pchnął mnie do wspomnienia na jej początku Alfreda Hitchcocka. Z pewnością było nim jedno z arcydzieł reżysera powstałe w 1935 roku a zatytułowane „The 39 Steps”. To tylko drobne podobieństwo. Myli się jednak ten, który myśli, że inklinacje filmowe na tej płycie kończą się na mojej nędznej i zbyt daleko idącej analogii. Dlaczego? Wystarczy przeczytać tytuł zamykającej całą płytę kompozycji: „Once Upon A Time In The West”. To kapitalna wersja dźwięków stworzonych przez Ennio Morricone do filmu o tym samym tytule. Wersja zrobiona bez kompleksów, ze świetną gitarową solówką, w klasycznym „małpim” stylu. Warto dotrzeć do tej muzyki. Wrażenia gwarantowane. Wystawiona 9 wynika z przekonania, iż muzycy z takim potencjałem z pewnością stworzą wkrótce jeszcze lepsze dzieło. Nota marzeń niech zatem będzie dlań zarezerwowana.