W zasadzie należałoby zacząć od Milesa. Nawet nie tyle należałoby ile trzeba. Bo tak się złożyło, że najważniejsze zjawisko na styku jazzu i rocka ma swoje źródło w składach, które miał pod sobą wielki Miles w latach 1967-69. Z Davisa wyszli muzycy, którzy parę lat później jako awangarda stylu fusion zawojowali świat. Czy to pod szyldem Weather Report, Headhunters, Return To Forever czy Mahavishnu Orchestra. Najbardziej owocne okazały się tu sesje "Bitches Brew" - oprócz genialnej muzyki dały także mnóstwo muzyków. W tym Johna McLaughlina i Billy Cobhama. Ci dwaj dżentelmeni do kompletu dokooptowali sobie eks-skrzypka The Flock, pianistę - uciekiniera z Czech oraz basistę - absolwenta Berklee College Of Music. Postawili na muzykę kompletnie instrumentalną, nawet bez wokaliz. Będącą w duchu jazzową, ale zagraną z prawdziwie rockowym wykopem i energią. Czyli - fusion. Ich pierwsza płyta, "Inner Mounting Flame" była sensacją i świetnie się sprzedała. Drugi album - oczekiwania były jeszcze większe. Płyta, nazwana "Birds Of Fire" ukazała się w roku 1973 i świat padł na kolana. W zachwycie.
To niesamowita płyta. "Ekstatyczna" i "uduchowiona" - to przymiotniki najlepiej ja oddające. Boże mój, czego tu nie ma. Są i gitarowo - moogowe pościgi i błyskotliwe pasaże skrzypiec i nawet solówka perkusyjna. Jest osobliwe interludium, które trwa niemal tyle, ile czasu zajmuje wymówienie jego tytułu. Są piękne partie gitary akustycznej i ostre, bardzo rockowe elektryczne sola. Są zespołowe improwizacje, które mogą wciąż wpędzić w nieliche kompleksy rzesze zadowowych muzyków. I ta wszechobecna aura jakiegoś mistycyzmu, natchnienia... Coś było w powietrzu, gdy nagrywali "Birds Of Fire". Takie płyty nie rodzą się z nicości. Podobnie musieli czuć także muzycy King Crimson nagrywając niemal równolegle "Lark’s Tongues In Aspic", to jest mniej więcej podobny przelot, choc jednak propozycja Krimzo była bardziej dzika i nieokiełznana. To co proponują Mahavishnu Orchestra jest mimo wszystko bardziej wirtuozerskie. Ale nie ma tu popisów cyrkowych. Nikt nie epatuje tu swoją sztuką, nie szpanuje umiejętnościami (a przy takich umiejętnościach o szpanowanie nie byłoby trudno). Tu wszystko ma swoje miejsce, każdy dźwięk, każda nuta. Wydawałoby się, że to muzyka skomponowana, poukładana, zamknięta. Otóż nie - jak niesamowicie te utwory wyglądały w wersjach koncertowych! Rozbuchane do nierzadko półgodzinnych improwizacji - i to sensownych improwizacji, Mahavishnu rzadko się gubili. Tu na płycie jedynie "One Word" daje przedsmak tego, czym byli Mahavishnu Orchestra na scenie. Tam jednak była to jakby inna wersja zespołu. Żadna z nich nie była bardziej fascynująca, a przynajmniej nie ośmieliłbym się na żadną wskazać. Studio wymuszało fenomenalne zgranie, precyzję, zwartość ale jednocześnie grupa umiała nie stracić tej swoistej lekkości i wdzięku. Na żywo zespół pokazywał pazur nieokiełznanych improwizatorów hipnotyzujących publiczność niesamowitymi wersjami utworów znanych z płyt.
Ten skład niestety nie przetrwał długo. Po niesamowitym sukcesie artystycznym i komercyjnym szybko pojawiły się tarcia, stresy i spięcia. Zaczęło się kwestionowanie przywódczej roli McLaughlina (kompozytora całości materiału grupy), różne brzydkie podchody... Uratować zespół miała sesja nagraniowa trzeciej płyty, niestety sesje w studiu Trident były ostatnimi, w jakich uczestniczył oryginalny skład grupy. Te niedokończone nagrania ukazały się dopiero trzydzieści lat później jako "Lost Trident Sessions". Wywołały sensację ale i żal, że tak znakomici muzycy nie umieli nagrać więcej równie wspaniałych płyt, jak ta debiutancka. Ale przede wszystkim, jak "Birds Of Fire" - absolutny i niepodważalny kanon pogranicza jazzu i rocka. Czyli fusion.