Zajmijmy się klasyką fusion. I spadkobiercą Jimiego Hendrixa. Przez niektórych tak właśnie nazywany był McLaughlin. Nie byłoby w tym grama przesady gdyby nie fakt, że to zupełnie inni gitarzyści. Dziki i nieokrzesany (a przez to niezwykle nieprzewidywalny) w swojej grze Hendrix, przeciwstawiony poukładanemu, ale równie wielce rozimprowizowanemu stylowi gry McLaughlina. Tak się składa że debiut Mahavishnu został okrzyknięty kontynuacją myśli Hendrixa. A „łącznikiem” miało być „Kurewskie Nasienie” Davisa. To tam właśnie miał zagrać geniusz gitary, w ostatniej chwili zastąpiony przez późniejszego gitarzystę Mahavishnu… I co by tu nie mówić – dla mnie wszystko/wszyscy związani z Wielkim Milesem są również wielcy. „Bitches Brew” było genialne. Wykraczało poza pewne granice wyznaczone przez standardy jazzowe i pomiędzy dwoma światami (rocka i jazzu) zabłysło czystym i przejrzystym światłem. Zachwycać nad tym dziełem można się w nieskończoność. Jak po takim ładunku jazzu z kręgu fusion* wygląda natomiast omawiana przeze mnie płytka?
No cóż – w zasadzie nie ma się do czego przyczepić. Nieprawdopodobna szybkość gry na gitarze McLaughlina robi na pierwszy rzut ucha piorunujące wrażenie. Odwołań do stylu gry innych gitarzystów również nie brakuje. Oprócz wspomnianego wcześniej Heńka, do gry wchodzi także Robert Fripp (notabene sam silnie związany z jazzowymi wpływami, co potwierdza na wielu albumach z pierwszej działalności King Crimson). Poza kapitalnymi wariacjami typu Dawn i Noonward Race (które należy do jednego z najlepszych numerów fusion jakie słyszałem) mamy również akustyczne linie gitary w A Lotus Of Irish Streams. Dobra, nie samym McLaughlinem człowiek żyje, o czym przypomina nam początek kolejnego utworu – Vital Transformation. Billy Cobham genialnym perkusistą był i kropka. Już gdy grał z Milesem. A tutaj potwierdza tylko swoją niecodzienną technikę. I miano spadkobiercy kolejnego wielkiego – Buddy Richa – przechodzi wiadomo na kogo… Za chwilę następują trzy utwory będące miodem dla uszu słuchacza. The Dance Of Maya to właściwie mieszanka (wybuchowa!) kilku stylów. Po jazz – rockowym wstępie (mocno Crimsonowskim) zespół uznaje że nadszedł czas na… blues. Ten geniusz przejawia się jeszcze mocniej w następnym You Know, You Know który skrywa tak wiele tajemnic, że za pierwszym razem w zasadzie trudno odgadnąć czy to jeszcze jazz czy już może najwyższa forma sztuki absolutnej. To naprawdę przepiękne preludium do kolejnego, niestety ostatniego już szaleństwa na płycie – Awakening. Czy to jeszcze fusion, czy już free-jazz? Czy to jeszcze Mahavishnu, czy już Coltrane albo Coleman?
I teraz tak: album tworzy z nieznanej grupy wirtuozów jazzu. Otwiera nowe ścieżki, czasami trochę igrając ze słuchaczem. Dziś grupa podziwiana za wielki kunszt, za wyszkolenie i niesamowitą precyzję grania. Siła jakiej dostarcza taka muzyka jest naprawdę powalająca. Z pewnością jest to jeden z najlepszych albumów z kręgu fusion i jazzu lat 70. Oj jak dobrze, że McLaughlin założył własny zespół i nie podążył ścieżką muzyka studyjnego. Szkoda jednak, że w 73’ grupa rozpadła się przez inklinacje każdego z muzyków do komponowania. Jak to napisał Bob Belden: „Mahavishnu była grupą kompozytorów. Każdy członek zespołu miał swoje silne idee, tak jak nastawienie do zespołu.” Drugi skład nie odniósł już tak wielkiego sukcesu i The Inner Mounting Flame, Birds Of Fire, a także Between Nothingness and Eternity stały się zapisem niezwykle ważnego okresu w jazzie.
* co do „Bitches Brew” to istnieją podzielone zdania, czy czasem lepszą płytą Fusion Jazzu nie jest „In A Silent Way”… Ja jestem zwolennikiem obu tych arcydzieł i stawiam je bezwzględnie na równi.