01 Hellraiser/ 02 Too Wired To Sleep/ 03 Hangman/ 04 Angel Of My Dreams/ 05 Fight On/ 06 So Long/ 07 Spirit Of The Night/ 08 Midnite Fantasy/ 09 No Risk No Gain/ 10 Turnin` Inside Out/ 11 Take My Love/ 12 Justice/ 13 Love Will Survive/ 14 Rocks Off!
Całkowity czas: 55:53
skład:
Marc Storace - vocals /
Mandy Meier - guitars/
Tony Castell - bass/
Dominique Favez - guitars/
Stefan Schwarzmann - drums
Ocena:
7 Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
15.01.2007
(Recenzent)
Krokus — Hellraiser
Metalowy Krokus zaczął swoja działalność w połowie lat siedemdziesiątych, a na początku osiemdziesiątych zyskał sobie nawet sporą międzynarodowa popularność. Był uważany za solidny, ale nie szczególnie błyskotliwy band, który nagrywa dobre płyty i swoich fanów ma. I zawsze jakoś tak było, że przy nazwie Krokus, jak echo pojawiała się nazwa AC/DC. Nie bezzasadnie, Mark Storace lubi sobie pośpiewać „pod” Bona Scotta, a reszta zespołu stara się do niego wtedy dopasować. Na najnowszej płycie też taka „kontrybucja” się pojawia, jednak niezbyt duża. Chyba tylko dwa pierwsze utwory. Reszta też nie grzeszy nadmiarem oryginalności , ale inspiracji szukano gdzie indziej. „Hangman” przypomina Def Leppard z albumu „Hysteria” , „Fight on” amerykański melodyjny metal też z podobnych czasów. Czasami słychać nawet Deep Purple.
Trudno powiedzieć o tej płycie coś złego. To taka fajna płyta – fajna fajną fajnością. Przede wszystkim Krokusy nie usiłują udawać, że tworzą muzykę mądrzejszą od słuchaczy. Nie na zasadzie – My To Artyści Tworzący Wielkie Dzieło, a wy plebs na kolana przed Nami. Słuchacz swój rozum ma, na plewy nabrać się nie da. Szczególnie słuchacz takiej muzyki z dużym doświadczeniem, równie wysokim czołem, z –dzieści na liczniku. Który już lata świetlne temu zamienił skórę na garnitur, albo przynajmniej na marynarkę – a są tacy, widziałem. Wie, co na takiej płycie ma być i tego chce. Zespół też wie, jakie warunki ma spełniać ich muzyka i stara się do nich dostosować. To nie jest żaden kompromis artystyczny, bo zawartość ma być taka jak zawsze – kilkadziesiąt minut melodyjnego, metalowego hałasu.
Płyta brzmi świeżo, ma odpowiednie metalowe pierdolnięcie, obowiązkowy bluesowy feeling i nawet sprawia wrażenie spontanicznej . Sprawie wrażenie – bo jest bardzo dokładnie przemyślana. Nie przekombinowana, nie wydumana, tylko właśnie przemyślana. Starannie dopracowana kompozytorsko i aranżacyjnie. Są na tej płycie utwory, które „puszczone” mogłyby ją zaśmiecić. Banalne canto, wysilony riff i już robi się nieciekawie Ale wtedy dokłada się melodyjny refren, idealny do odśpiewania z publiką na koncercie, niezłe chórki, jakieś przeszkadzajki, niebanalną solówkę i numer nabiera kolorków. Wyciągnięto w ten sposób parę numerów z otchłani banału. Poszczególne utwory szybko zapadają w pamięć. Ani się człowiek obejrzy, a już nuci „Angel of My Dreams” lub „No Risk No Gain”. I chyba o to chodzi.
Fajnie, że takie granie łapie drugi oddech, bo mi strasznie takich płyt brakuje. Chwalić Pana znowu ich coraz więcej.
Na marginesie – wielu współczesnych heavy-metalowych ortodoksów zapała świętym (?) oburzeniem na to, że Krokus śmiem nazywać metalem. A z drugiej strony całkiem poważnie nazywa się metalowymi, zespoły, które w całej karierze nie wymyśliły sensownego riffu, albo zatrudniające na etacie wokalistów facetów z mizerniutkimi głosami.