Coś mam ostatnio szczęście do recenzowania produkcji koncertowych. Po znakomitym, wzorcowym wręcz SCORE Dream Theater przyszedł czas na zapoznanie się i próbę zrecenzowania DVD - bardzo popularnych w naszym kraju - Jeżozwierzy. Nie ukrywam - Porcupine Tree nie jest moim ulubionym zespołem. W czasach studenckich owszem - dość mocno interesowałam się poczynaniami zespołu, ale ostatnimi czasy muzyka Wilsona i spółki nie gości zbyt często w moim odtwarzaczu. Tym bardziej, że wolę zespół oglądać na żywo, niż słuchać płyt. Poza tym – nie do końca odpowiadają mi najnowsze muzyczne propozycje zespołu. Summa summarum – skoro mam to DVD - to czemu miałabym o nim nie napisać, tym bardziej, że warto się z tym wydawnictwem zapoznaćJ. Poza tym tak ładnie prezentuje się na półce z płytami.
Avanti zatem
Dwa dyski. Pierwszy to koncert. Drugi – dodatki.
Gadżety i estetyka
Samo wydawnictwo zostało przygotowane bardzo profesjonalnie i starannie pod względem edytorskim. Kartonowy, rozkładany digipack, dodatkowo wkładany w obwolutę. Do środka, oprócz dwóch srebrnych krążków, włożono 6 kart pocztowych z fotografiami poszczególnych członków zespołu. Fajny zabieg – możesz do przyjaciela lub wroga wysłać karteczkę z Wilsonem albo BarbierimJ. Ponadto, co może wzbudzać mieszane uczucia u innych, bardzo spodobał mi się sposób filmowania tego koncertu. Stylizacja na „oldskulowe” fotografie i filmy, zastosowanie filtrów, operowanie światłem, cieniem i kolorem to moim zdaniem bardzo ciekawie wykorzystane tricki. Wcale nie utrudniające odbioru muzyki, wręcz wzmacniające absorpcję dźwięków. Cóż, de gustibus non est disputandumJ.
Dyski
Zacznę prowokacyjnie od dodatków. Drugi dysk zawiera wszystko, co powinno mnie, jako „nie-fankę” zainteresować. Nagrania dla TV, oczywiście teledyski, fotki i inne wodotryski.
Ale i tak najważniejszy jest koncert. Nie jest to wprawdzie tak „wypasiony” pod kątem realizacji czy też rozmachu koncert, jak SCORE, ale tak naprawdę liczy się klimat i sama muzyka, a tych dwóch elementów na „Arriving Somewhere…” na szczęście nie brakuje. Setlista nie jest może wymarzona, ale ujdzieJ (cóż, czasy The Sky Moves Sideways minęły bezpowrotnie). John Wesley towarzyszący zespołowi podczas trasy, jest taki …bardzo przeciętny i „bezjajeczny”. Zespołowi udało się zachować umiar i równowagę pomiędzy częściami improwizowanymi a brzmieniem z płyt - co zresztą w przypadku Porcupine Tree jest normą. Całość sprawia bardzo „monolityczne” wrażenie. Nie zauważyłam u siebie odruchu znużenia i zmęczenia materiałem - to chyba dobrze. Zresztą w dzisiejszych czasach trudno oczekiwać nowej jakości i dreszczy ekscytacji. Wracając do koncertu – widać i słychać, że panowie byli w tych dniach (11 i 12 października 2005) w niezłej formie. Cały zespół prezentuje się bardzo dobrze. Wręcz zabójczo wypadło wykonanie Hatesong (WIELKIE BRAWA dla Gavina Harissona!!!). Do najjaśniejszych punktów koncertu można zaliczyć Blackest Eyes, The Sound of Muzak czy Even Less. Fajnie, bardzo przyjemnie zabrzmiał Open Car. Zresztą, co tu dużo mówić, Porcupine Tree na żywo raczej nie gra słabych koncertów (ja przynajmniej takich nie pamiętam). Jest oczywiście „mrożąca krew w żyłach” fanek i fanów zespołu scena „z zerwaną struną”. Hm – jak to mawiają, stały element koncertu (chyba pamiętacie krakowski koncert PTJ). Ech takie to pozerskie, ale jak wzmacnia dramaturgię koncertu. Dosyć tych złośliwości! Wspomniałam wcześniej o warstwie wizualnej. Jeśli chodzi o dźwięk – znakomity, wręcz zapierający dech. Koncert został świetnie zmiksowany (brzmienie w formacie 5.1 powala).
I to tyle. Warto się zapoznać z najnowszym dziełem Porcupine Tree. Pomimo, że nie jest to album roku i wybitna propozycja w kanonie płyt koncertowych polecam nie tylko fanom zespołu. Chociaż fani i tak „Arriving Somewhere…” wezmą w ciemno.