Devin Townsend to jedna z najciekawszych postaci współczesnej sceny… no właśnie: jakiej? Debiutował jako dziewiętnastolatek od współpracy z samym Steve'm Vai'em na wydanej w '93 r. płycie "Sex & Religion", by następnie rozpocząć kolaborację z Rhys'em Fulber'em w jego industrialnym projekcie Front Line Assembly. Od 1995 r. udziela się także we własnym cyber-metalowym Straping Young Lad, a od 1997 równolegle prowadzi swą karierę solową, grając w rozmaitych projektach praktycznie każdy rodzaj muzyki. Lista osób, z którymi współpracował obejmuje m.in. takie nazwiska, jak: Jason Newsted, James Murphy, a nawet Stuck Mojo - pionierzy tzw. rap-metalu. Najbardziej niesamowite jest jednak to, że mimo tak szeroko zakrojonej działalności muzycznej i mnogości terytoriów po których porusza się pan Townsend, dla szerokiego audytorium pozostaje on artystą prawie nieznanym, podczas gdy przez innych uznawany jest za wybitnego muzycznego wizjonera i geniusza…
Niezależnie jednak od indywidualnego stosunku do dotychczasowej twórczości tego wokalisty i kompozytora trzeba obiektywnie przyznać, że jego najnowszy solowy album to dzieło niezwykle oryginalne, eklektyczne i stojące na naprawdę wysokim poziomie. Na "Terria" udało mu się bowiem połączyć ze sobą tak przeciwstawne zdawałoby się gatunki, jak rock progresywny i… ambient!! Z tego pierwszego zaczerpnął ogólny szkielet kompozycji, rozbudowane struktury i gitarowy ciężar; z drugiego natomiast: płynny charakter całości, brzmienie i oniryczno -nostalgiczną atmosferę. Całości obrazu dopełniają jak zwykle świetne, zróżnicowane i lekko "rozmyte" wokale. Dzięki takiej mieszance powstał twór niezwykły: jeśli potraficie wyobrazić sobie skrzyżowanie Pink Floyd i dajmy na to Threshold to jesteście na dobrej drodze, wciąż jednak daleko od określenia efektu finalnego (jeśli chodzi o nastrój kompozycji, to pewnym odniesieniem może być jeden z wcześniejszych albumów Devina – "Ocean Machine"). Od "Terria" bije niezwykła siła i majestat, muzyka zawarta na tym krążku tętni autentycznym życiem i dosłownie zniewala bogactwem ukrytych w niej dźwięków. Myślę że każdy może znaleźć tu coś dla siebie, w zależności od upodobań: skomplikowane progresywne struktury, art-rockowe "pejzaże" i solówki, metalowy ciężar, czy też oniryczną płynność i lekkość.
Właściwie jedyną wymierną wadą tego albumu jest trudność jego odbioru. Ogromna różnorodność dźwięków, ujęta w bardzo płynne ramy oraz usypiający, nostalgiczny nastrój sprawiają, że momentami "Terria" wydaje się płytą zbyt monotonną, co może sprawić, że nawet przyzwyczajeni do rozbudowanych struktur zatwardziali "progowcy" zaczną się w tym wszystkim gubić. Myślę jednak, że warto poświęcić swój czas na zgłębienie tego krążka, bowiem świat dźwięków wyczarowany przez Townsenda jest naprawdę niesamowity, a przy tym traktujący rockową materię w naprawdę oryginalny i nowatorski sposób.