Dzień rozkwitnięty, wspaniały
Dzień ogromnego słońca, czynu, ambicji, śmiechu,
A za nim, tuż, Noc z milionami słońc,
snem, życiodajną ciemnością.
Nie wiadomo, dlaczego przemierzamy świat tymi właśnie ścieżkami. Dlaczego życie nasze tak się toczy. Inaczej dla każdego. Jak to jest, że tak różnie układają się nasze losy. Raz na wozie, drugi raz pod wozem. Niektórym wszystko wychodzi. Inni ciągle przyjmują ciosy, choćby nie wiem, jak się starali. Są przecież tacy, którzy bijąc się w piersi będą wołać – moja wina – wznosząc oczy ku niebu w nadziei na życie wieczne. A mimo to ich życie pełne będzie tragedii i łez. I są tacy, co wzdrygną ramionami patrząc w puste oczy głodnego dziecka, po czym zasiądą w skórzanym fotelu i popijając wino, delektować się będą widokiem kolejnego niepotrzebnego Ferrari. I niebo (a tym bardziej piekło) wcale nie zwali im się na głowę.
Zastanawiacie się niekiedy nad tymi kwestiami? Pewnie.
Życie to nie ostrze noża,
to nie błyśnięcie gwiazdy,
lecz zużywanie się wewnątrz ubrania,
but tysiąc razy powtórzony,
medal powoli śniedziejący
we wnętrzu ciemnej skrzyni.
Muzyka, której słuchamy rzadko stanowi tło. Dla mnie nigdy nie była dźwiękową tapetą, która potęguje szum wielkiego miasta. Przeciwnie, każdą nutę chłonę jak powietrze. Każdy jęk gitary, uderzenie perkusji czy szept wokalisty.
Dlatego pewnie nie znoszę muzyki rozbrzmiewającej z głośników w supermarketach. Tej papki bez wartości, która wywołuje we mnie jedynie odruchy wymiotne. I napędza chęć ucieczki. Byle dalej, byle szybciej.
Świat, w którym żyjemy jest specyficzny. Jest najczęściej nie taki, jaki chcielibyśmy widzieć. Którego częścią chcielibyśmy być. Stawiamy mu wymagania, opisując, jak wygląda nasz ideał. „Ma być właśnie tak” – wołamy, wierząc, że ten właśnie kolor, który nadajemy życiu jest jego prawdziwą barwą.
Kto teraz płacze gdziekolwiek na świecie,
bez powodu płacze na świecie, płacze nade mną.
Kto teraz śmieje się gdziekolwiek nocą,
bez przyczyny śmieje się nocą, śmieje się ze mnie. […]
Kto ktokolwiek teraz umiera na świecie,
bez przyczyny umiera na świecie, spogląda ku mnie.
I to jest z jednej strony piękne – każdy z nas inaczej widzi świat. Inaczej go kształtuje, a życie odwdzięcza się mu tym samym. Serią zmian, które trudno zakwalifikować. Ale, bądźmy szczerzy – jesteśmy tylko ludźmi, więc dążymy do tego, by to właśnie jego (nasza) wizja zdominowała rzeczywistość. Czy nam się to udaje? Tak. Nie. Ale próbujemy.
Taką próbą opisania rzeczywistości jest płyta Sigur Ros. Zawierająca muzykę, która nie daje się sklasyfikować. Ta płyta, którą umownie przyjęło się oznaczać symbolem zawartym na okładce. Symbolem ( ). To obraz – albo może lepiej – próba namalowania panoramy tego świata. Dlaczego? A czymże innym może być muzyka, w której brak jakichkolwiek tekstów, choć wokalista śpiewa je prawie w każdym utworze. Dziwne, prawda? Bo śpiewa w wymyślonym przez siebie języku. Do tego dodajmy ten specyficzny design. Brak tytułu płyty. Brak nazwy zespołu na okładce (ta jest tylko na dodatkowej nalepce). Żadnego składu muzyków, tekstów utworów, ba, nawet tytułów utworów.
Ta płyta Sigur Ros to takie właśnie pytania bez odpowiedzi. Jest na niej symfoniczny rozmach dziewiętnastowiecznych romantyków. Jest burza nastrojów, harmonia dźwięków i czar zapamiętanych chwil. Tak, w tej muzyce jest nasze życie. Zaklęte w dźwięki, przepełnione melancholią, smutkiem i miłością.
Piękna muzyka. Polecam.