Niewiele jest obecnie zespołów, które grając muzykę silnie zanurzoną w art-rockowej otoczce, potrafią jednocześnie przebić się przez grube mury progresywnego getta i dotrzeć ze swoją twórczością do naprawdę szerokich rzesz odbiorców. Jednakże nazwa Sigur Ros znana jest właściwie wszystkim: od bezwolnych przeżuwaczy mainstreamowej papki (np. za sprawą teledysków w komercyjnych stacjach muzycznych), po przeintelektualizowanych miłośników awangardy (vide recenzja we wrześniowym The Wire). Albowiem, co by o nich nie mówić, Islandczycy po prostu są zjawiskowi. Przed premierą najnowszego albumu Sigur Ros, nurtowało mnie więc tylko jedno pytanie: czy wizja muzyki, zarysowana na trzech dotychczasowych płytach zespołu (i sporej liczbie EPek), ulegnie dalszemu, kreatywnemu rozwinięciu, czy też podda się zawłaszczającym ją powoli mechanizmom seryjności?
Jednakże nawet jeżeli „Takk…” daje odpowiedź na te wątpliwości, to bardzo pokrętną i niejednoznaczną. Bo niby wszystko jest takie, jak zawsze… a jednak inne! Przede wszystkim Sigur Ros nagrali najbardziej optymistyczny krążek w swojej karierze, co stanowi miłą odmianę po dość mrocznych i melancholijnych „Nawiasach”. Mimo swej chłodnej aury, muzyka na „Takk…” cały czas delikatnie pulsuje wewnętrznym ciepłem – zupełnie jakby pod grubą skorupą lodu wypełniona była drobinkami nadziei i radości, które znajdują swe ujście w potężnych gitarowo-symfonicznych crescendach. Zespół, wspomagany przez sekcję dętą i smyczkową, osiąga w tych momentach siłę wyrazu porównywalną z najlepszymi dokonaniami GY!BE, choć klimat albumu niewątpliwie bliższy jest… Sigur Ros.
Niestety bowiem Islandczycy przez większość czasu korzystają ze sprawdzonych, wielokrotnie wykorzystywanych już rozwiązań i mimo większego niż ostatnio zróżnicowania materiału, całość jednak dość silnie ‘zalatuje’ stęchlizną. Powoli dochodzę do wniosku, że muzyka grupy stanowi coś w rodzaju samoodnoszącego się do siebie uniwersum, w którym każdy pojawiający się dźwięk jest lekko rozmazanym powieleniem poprzedniego. Być może tak właśnie ma być; być może na tym opiera się styl zespołu, jednakże w tej manii kserowania często zanika gdzieś aura niesamowitości, która towarzyszyła wczesnym wydawnictwom grupy. Dlatego też „Takk…”, przynajmniej początkowo, nie wywołuje odpowiednio silnego wrażenia. Z czasem jednak całość zaczyna jawić się w dużo jaśniejszych barwach, tym bardziej, że z czysto formalnego punktu widzenia jest to chyba najmocniejsza pozycja w dorobku Sigur Ros: spójna, zwarta, zawierająca stosunkowo niewiele dłużyzn (być może dlatego, że jest to pierwszy ich album nie przekraczający siedemdziesięciu minut) i dość zróżnicowana tak pod względem aranżacyjnym, jak i klimatycznym (co może przywoływać słuszne porównania do „Agaetis Byrjun”).
Zrekapitulujmy więc: ”Takk…” mimo wciąż sporej dawki patosu i kilkunastu zupełnie niepotrzebnych minut „przeciągania” utworów, potrafi naprawdę zauroczyć. Niewątpliwie oparcie się pokusie nagrania kolejnego soundtracku do cięcia się żyletką, na rzecz pełnego witalności, rockowego albumu ze świetnym wyczuciem dramaturgii i mnóstwem pozytywnych emocji, wymagało od Islandczyków sporo odwagi. I właśnie dla tego optymizmu obleczonego w zimową aurę północy warto sięgnąć po najnowszy krążek Sigur Ros. Nawet jeśli wszystko to już było, to mi smakuje jak nigdy wcześniej!