Do tej recenzji przygotowywałem się bardzo długo. Nie skłamię jak napiszę 8 lat. Co było w niej trudnego? Po prostu - ciężko było napisać cokolwiek jednocześnie słuchając tej płyty.
Pierwszy raz usłyszałem ją u Piotrka Kosińskiego w Rocku Malowanym i tak dalej, kilka dni później prowadziłem dyskusję z Krzysztofem kolegą perkusistą w jednym z głogowskich pubów o genialności tej produkcji. Seul - tenże utwór o którym zaraz coś więcej, nie wzbudził wtedy mojego zachwytu. Prawdę mówiąc nie słyszałem wcześniej żadnej produkcji zespołu, tym bardziej "bezpieczną" przyjąłem postawę. Ale do czasu. Krzysiek mnie natarczywie naciskał "słuchaj, chłopaczkowie w naszym wieku a taką muzykę tłuką że hej!". Cóż - w naszym wieku byli kiedy nagrywali swój debiut, Premier Fevrier w 1992 roku ... Jednak po porządnym osłuchaniu ten album zaliczam do czołówki mojego zestawienia Best of 90'.
Zaczynając jednak od początku warto wspomnieć coś o samym zespole: Galaad to zespół z francuskojęzycznej części Szwajcarii, będąc pod mocnymi wpływami Petera Hammilla, Ange, Genesis, King Crimson choć nie jest im daleko do liderów znanego nam bliżej neo-proga jak IQ, Pendragon ..... i Abraxas. W ponad godzinnym zestawie muzycznym znalazły się takie perły, że ciężko jest nie mówić o zespole jako czołowym przedstawicielu nurtu neo-prog. Co ciekawe, większość liryki jest w języku francuskim, z angielskimi i ... łacińskimi wstawkami.
Otwierający utwór sam w sobie jest pewną mieszanką styli wplatając w klasycznie brzmiące klawiszowe plamy prog-metalowy riff, jednak daleko mu do łomotu jaki sprawił w tym czasie Dream Theater. Szybko wpadająca w ucho linia melodyjna, może niezbyt rozbudowana aranżacja ale mogąca przyprawić o smród palonej gumy i wykluczająca przebojowość konstrukcja utworu sięgająca ponad 6 minut – to chyba podstawowe atuty, jednak bez tego utworu nie można wskoczyć do następnego - właśnie Seul. A to dlaczego. Ha! Zespół postanowił zrobić mały żart ... opierając cały wręcz utwór na 6 pierwszych akordach ... Marszu Imperialnego. Czuć tu oddech Lorda Vadera. Niektóre smaczki dopiero wychodzą po N-tym odsłuchaniu, już po 20 wszyscy zauważą skąd to porównanie do hymnu mrocznych sithów. ... niestety francuskiego nie było dane mi poznać więc nie mogę się odwołać do lektury liryki. Ta galopująca kompozycja jest bardzo ciekawą formą instrumentalno-wokalną, gdzie dopiero poznajemy co tak naprawdę zespół potrafi. Dużo ciekawych układów z moogiem, teatralno-operowych manier wokalisty, zabawy instrumentami i żywiołu oraz .... zakończenie godne marillionowego Fugazi!. Są raczej tylko dwie chwile wytchnienia - balladowy "Le Feu Et L'eau" oraz akustyczny "L'arbre Du Rendez-vous", poza tym zespół zaskakuje na każdym kroku ocierając się o różne brzmienia np.: "La Danse De La Perte" - solo z udziałem bezprogowego basu, poza tym utwór mocno w klimacie hammillowskiego wokalu Theurillat'a i ... Marillion z czasów Fugazi i Camel okresu Stationary Traveller. Tenże utwór właśnie zaśpiewany jest dwujęzycznie: po francusku i angielsku. Na uwagę zasługuje II-ga część kompozycji - "Wasicum", instrumentalna etiuda lekko w klimacie Limbo amerykańskiego zespołu Discipline, biorąc pod uwagę że oba czerpały z VDGG. Szkoda, że Galaad nie rozwinął tej drogi ... w zasadzie żadnej bo ten utwór zapowiadał bardzo interesującą przyszłość zespołu. Podobnie jak solowa część w "Les Ondes" czy nawiązujący do tytułu albumu utwór "La Loi De Brenn", w którym w refrenie pojawia się okrzyk "Vae Victis" co po łacinie oznacza "Chwała pokonanym". Ta 12 minutowa kompozycja jest właściwie kwintesencją możliwości zespołu. Świetne wyczucie techniki oraz podkreślony syntetycznymi plamami klimat z mocno jazzowymi przejściami. Coś tu jest z klimatu fusion-rocka. Nie brakuje szerokich klawiszowych patetycznych plam, szybkiego sola na mooga. Bardzo ciekawie wypada instrumentalizacja: pośród dominujących brzmień mooga, gitar, perkusji i charyzmatycznego wokalu Theurillat'a przebijają się drobne instrumentalne smaczki, których nie sposób wyłapać. Słychać, że zespół ma możliwości i umiejętności do komponowania równie skomplikowanych kompozycji, niestety na możliwościach się skończyło wraz z opuszczeniem studia.
Vae Victis ma zasadniczo tylko jedną wadę. Ukazała się o 10 lat za późno. Gdyby zespół mógł wydać ją już w 1986 roku, całkowicie odmieniłaby historię europejskiego art-rocka. Nie mówilibyśmy dzisiaj o niektórych przełomowych albumach brytyjskich czy amerykańskich ale właśnie o tej jednej, francusko-szwajcarskiego kwintetu. Niestety, po sukcesie albumu, wokalista i zarazem autor liryki Galaad, Pierre-Yves Theurillat opuścił zespół i zaszył się gdzieś na północy Francji, czasem go słychać na wydawnictwach dotyczących muzyki dawnej. Album do dzisiaj jest dostępny w różnych sklepach internetowych w Polsce poprzez szereg wznowień. Oryginalnie wydany przez Museę dzisiaj widnieje w katalogach Metal Mind, Rock Serwisu czy Oskara. Po 1996 roku nie ukazał się więcej ani jeden album tego rewelacyjnego zespołu. A naprawdę szkoda. Produkcja nie jest pozbawiona inspiracji i zapożyczeń – jednak zrobione to jest w stylu, w jakim nie tyle nie przeszkadza co dodaje uroku. Sumując to z techniką oraz charyzmatycznym wokalem Theurillat'a można stwierdzić, że i francuzi/szwajcarzy mieli swoją wybitną osobowość styku art-rocka. Fanklub zespołu został uraczony jeszcze jedną pozycją - wydanym w 1995 roku "Debout...Le Coeur Ouvert".