Byłem święcie przekonany, że to głos Petera Gabriela. Dopiero, gdy wreszcie posłuchałem tego z płyty, a nie z radia, przekonałem się, że to nie jest Gabriel tylko Tony Pattertson.
John Hackett dał się nam poznać wcześniej jako flecista, wspomagający swojego brata na płytach z repertuarem klasycznym. Sam zdaje się też ma takie płyty w dorobku. Ale “Checking Out of London” jest jego debiutem rozrywkowym. Pewnym zaskoczeniem może być fakt, że nie gra tutaj na flecie. Za to prezentuje się jako multiinstrumentalista pełną gębą - grając na basie, gitarach, instrumentach klawiszowych (ale fletu trochę szkoda...), no i oczywiście śpiewa. Do tego zebrał zacną grupę muzyków, którzy pomagali mu w nagrywaniu tej płyty – przede wszystkim, jego sławniejszy brat, Steve, jego współpracownik Nick Magnus i wspomniany Tony Patterson, śpiewający w kilku utworach. Jako pełnoprawny członek przedsięwzięcia wymieniany jest też Nick Clubburn, odpowiedzialny za wszystkie teksty.
Co można powiedzieć o muzyce z tej płyty – jest to dwanaście piosenek, najczęściej spokojnych, efektownie zaaranżowanych . Z rzadka zdarzają się utwory dynamiczniejsze, jak na przykład “The Hallway And The Pram”. A większość ballad to perełki wyjątkowej urody i trudno mi coś specjalnie wyróżnić. Może “Dreamtown”? Bo najbardziej osłuchany? Słychać, że młodszy Hackett to rzadkiej klasy talent kompozytorski. Bardzo rzadkiej. Do tego słowa najwyższej pochwały należą się jemu i Nickowi Magnusowi za produkcję i idealnie dopasowane do utworów aranże. To są kompozycje skończone pod każdym względem – dodanie, opuszczenie czegokolwiek zaburzyłoby ich delikatną strukturę. Właśnie, delikatnych - to określenie najbardziej odpowiada charakterowi tej płyty. Jest w tym duch rockowego romantyzmu, dość często spotykanego w latach 70-tych, niestety obecnie bardzo rzadkiego.
Takich rzeczy obecnie się prawie nie nagrywa, a jeżeli, to jest to domena wykonawców doświadczonych i dość mocno zaawansowanych wiekowo. Gdyby szukać dusz muzycznie pokrewnych Hackettowi, to trzeba byłoby sobie przypomnieć obie solowe płyty Davida Gilmoura, ostatnie dokonania Colina Bassa, może gdzieś słychać echa twórczości Ala Stewarta lub Gerry Rafferty’ego, a te utwory gdzie śpiewa Patterson, mogą kojarzyć się ze spokojniejszymi momentami z dwóch pierwszych płyt Petera Gabriela. Związki rodzinne też trudno ukryć, szczególnie, że jako gitarzysta, John jest mocno podobny do swojego brata. Ale bardzo sprawny warsztatowo i obdarzony dużą wyobraźnią – w kilku utworach popisuje się bardzo czujnymi solówkami. Dopiero z wkładki dowiedziałem się, że akurat w tych utworach Steve nie grał.
Jeszcze gdyby “Fantasy” i tytułowy nie kończyły się przed upływem 3 minut...