Włoski prog-rock – część szósta.
Rzeczą, która już na pierwszy rzut oka wyróżnia Planetarium spośród innych włoskich kapel prog-rockowych, jest to, że tytuły utworów są po angielsku. A 99 procent włoskich prog-manow używało rodzimego języka (i bardzo dobrze, dodaje to tej muzyce specyficznego kolorytu). Nie wiem dlaczego ten zespół zdecydował się na takie rozwiązanie, szczególnie, że płyta jest praktycznie instrumentalna (jest tylko trochę wokaliz). Zagadek związanych z tą grupą jest dużo więcej – na przykład, kto w niej grał? Do tej pory nie jest znany skład muzyków, którzy nagrywali jedyny album tej formacji, znana jest tylko jedna osoba – A.Ferrari, jako autor wszystkich kompozycji. A może on sam nagrał całą płytę? Nie wiadomo. Wiadomo, że jest tylko jedna. Już nic pod tą nazwą się nie ukazało. A szkoda, bo „Infinity” to jest „Real master piece of italian prog-rock” jak piszą o niej niektórzy na progarchivach. Moim zdaniem nie ma w tym żadnej przesady. Jest to naprawdę przepiękna rzecz. Pierwszy raz trafiła do mnie niekompletna, już z dziesięć lat temu – kumpel dysponował taką „felerną” kopią. I od razu zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Chyba tylko debiut PFM walnął mnie mocniej. Szczerze żałowałem, że nie znam całości. A kiedy udało mi się wreszcie dorwać kompletne „Infnity” to prawie imprezę urządziłem, taki byłem szczęśliwy.
Mimo angielskich tytułów płyta zawiera na wskroś włoską muzykę – „The Beginning” ma w sobie coś z westernowych tematów Ennio Morricone, a trudno znaleźć bardziej włoskiego artystę. Analizując nieco na chłodno zawartość tego krążka, można się zastanawiać, czym specjalnym wyróżnia się spośród innych produkcji Italo-proga tamtego okresu. I tak jak w przypadku Locanda Della Fate, po pewnym zastanowieniu można powiedzieć, że stylistycznie tak w sumie to niczym. Są tu te wszystkie składniki włoskiego prog-rocka, jakie znajdziemy na dziesiątkach innych płyt. Ale sztuka polega na tym, że trzeba jeszcze to wszystko umiejętnie połączyć, doprawić. Tu decydują niuanse, jak w sałatce jarzynowej – składniki te same, ale każdemu wychodzi inaczej. Jak inni wykonawcy z Włoch, Planetarium nie było zbyt blisko awangardy gatunku, ale jednak zostawiło po sobie kilkadziesiąt minut pięknej muzyki – pod tym względem „Infinity” nie ma zbyt wielu równych sobie – cukierkowo ładny „Love” (ale bardziej ładny, niż cukierkowy), albo przepięknie rozwijający się „Life” – od gitary akustycznej i fletu, z nieśmiało włączającym się fortepianem, do podniosłego finału z mellotronem, okraszonym solem gitarowym w stylu Santany.
Słychać wyraźnie, że płytę podzielono na dwie części (zresztą w epoce winylowej dosyć często się to zdarzało – dwie strony płyty różniły się od siebie nieco charakterem). Pierwsza część, pierwsza strona analoga jest bardziej akustyczna, delikatniejsza, więcej tu melodii. Natomiast druga jest nieco mocniejsza, bardziej rockowa, tu już dominują utwory z instrumentami podłączonymi do prądu, pojawiają się nawet fragmenty jakby improwizowane, powiedzmy psychodeliczne. Całe „Infinity” kończy się dokładnie tak samo, jak się zaczyna - w finale utworu tytułowego, który kończy album, pojawia się ten sam temat co w „The Beginning”.
Jedna z najpiękniejszych płyt włoskiego prog-rocka.