Kiedy w połowie roku na rynku ukazała się nowa EP’ka The Red Masque z premierową kompozycją „Beggars & Thieves”, nic nie zapowiadało szczególnych zmian w muzyce tej filadelfijskiej grupy. W ich naturę wpisane jest jednak zaskakiwanie słuchaczy z każdym kolejnym dokonaniem, o ile bowiem „Victoria & Haruspex” wyznaczył w twórczości grupy okres akustycznych poszukiwań i improwizacji, o tyle „Feathers for Flesh” jawi się raczej jako swoista synteza ich dotychczasowych pomysłów, stanowiąc – jak dotąd – najbardziej dojrzałe i spójne dokonanie zespołu.
Album ten to majstersztyk kompozycji i atmosfery: całość dzieli się jak gdyby na dwie części: „ostrzejszą” – zawartą w trzech długich utworach początkowych i „spokojniejszą” – stanowiącą zamknięcie płyty. Pierwsza z nich opiera się w dużej mierze na kontrastach: hałaśliwa, dysonansowa gra Emami, monstrualne brzmienie bassu Ross’a i piekielnie potężne uderzenia w bębny Vonorna, zestawione są z partiami fletu, „gotyckimi” organami, czy eterycznymi wokalizami Shelley. Poszczególne utwory, choć niezwykle zróżnicowane i naładowane pomysłami po brzegi, wciągają jednak przede wszystkim swoim klimatem: mrocznym, posępnym i tajemniczym. I choć można dopatrywać się tu wpływów King Crimson, Univers Zero, Present, czy Sleepytime Gorilla Museum, to ja na „Feathers for Flesh” słyszę przede wszystkim The Red Masque. Poprzez uzupełnienie avant-progowego trzonu elementami muzyki „niczym-z-horroru” oraz sporą dozą teatralności, zespół dopracował się bowiem brzmienia, które ciężko jest bezpośrednio odnieść do jakichkolwiek innych wykonawców. Niewątpliwie spora w tym zasługa wokali Lynnette Shelley, która na „Feathers for Flesh” śpiewa, krzyczy, szepce, wyje, zawodzi, zaklina, inwokuje i Cthulhu wie co jeszcze… I choć może się wydawać, że cztery minuty wokalno-ambientowego intro do „Yellow Are His Opening Eyes” to już przesada, to jednak Shelley posiada hipnotyzerską wręcz umiejętność utrzymywania uwagi słuchacza tylko przy pomocy swojego głosu przez cały ten czas… Kiedy natomiast następuje uderzenie pozostałych instrumentów, to nie mam wątpliwości, że moje serce i dusza należą do The Red Masque!
Druga część płyty prezentuje się na szczęście równie imponująco. Otwiera ją wspomniane już nagranie „Beggars & Thieves”, które łączy w sobie wpływy średniowiecznej ballady, akustycznej improwizacji i eksperymentalnych smaczków. Muzycy The Red Masque udowadniają tym samym, że wciąż nie obca jest im umiejętność tworzenia delikatnej i w miarę melodyjnej muzyki, a przy tym nie popadającej w ramy prostej piosenki. Prawie dziesięciominutowy, nasycony nietypowymi odgłosami, wydobywanymi z jeszcze bardziej nietypowego instrumentarium – „Beggars & Thieves” stanowi bowiem najprawdziwszy progresywny klejnot w pełnym tego słowa znaczeniu. Wreszcie, zamykający płytę, „Scarlet Experiment” – krótka, nawiązująca do współczesnej kameralistyki kompozycja, w której atolane smyki (prawdopodobnie jest to chiński instrument o nazwie Erhu) zestawione są z nawiedzonymi wokalami Shelley. Prawdziwie niesamowite zakończenie surrealistycznej podróży po groteskowym i mrocznym świecie The Red Masque. Świecie, który ostatnio nawiedza mnie niezwykle często…
Jeśli na koniec dodam, że po raz pierwszy w historii zespołu, płyta ta otrzymała niezłe brzmienie i klimatyczny booklet (zaprojektowany przez członków grupy) to wszystko stanie się jasne… Mój progresywny album roku 2004.