1. Red 2. In The Dead Of Night 3. Soul Survivor 4. A New Day 5. Crime Of Passion 6. Nothing’s Gonna Stand 7. The Smile Has Left Your Eyes 8. Walking In Air 9. Who Will Light A Candle 10. Rendezvous 6.02 11. After All 12. Waterline 13. Starless 14. Battle Line 15. Heat Of The Moment Bonus tracks: 16. Ticket To Ride 17. Battle Lines ‘95
skład:
John Wetton – voc, bas;
Martin Orford – keyboards;
John Mitchell – guitars;
Steve Christey – drums.
Ocena:
1 Beznadziejny album, nie da się go
nawet wysłuchać.
18.12.2004
(Recenzent)
Wetton, John — Live in the Underworld
Jest taka seria płyt DVD, zwana Classic Rock Legends. A właściwie Progressive Rock Legends. W serii tej można posłuchać i obejrzeć koncerty „sławnych artystów i zespołów” sceny progresywnej, artrockowej, czy jak tam jeszcze to nazwiecie.
No i załapał się John Wetton. Gdy spojrzymy na listę nagrań… same hity! Nazwiska panów, z którymi Wetton wystąpił tego zespołu również nieobce są fanom „tego rodzaju muzyki”. Czyli?
Rzeźnia. Makabra. Brak słów, by ocenić tę żenadę!
Muzycznie – albo chłopaki nie dość pilnie ćwiczyli na próbach te kawałki, albo… olali koncert (bo w to, że te utwory są zbyt trudne warsztatowo dla tych muzyków nie chce mi się wierzyć). Red jeszcze jestem w stanie przeżyć, choć na kolana to ta wersja nie rzuca. Ale już przy In The Dead Of Night Wetton „beczy” a nie śpiewa, chórki nigdy nawet obok chórków nie stały, a solówka Johna Mitchella jest tak przewlekle męcząca, że aż wyć się chce.
Przy Soul Survivor można mieć już dość jednolitych i żałosnych partii klawiszowych Orforda (przeca gość nawet nieźle potrafił czarować, ech). Utwór zresztą brzmi w klasyczny dla rocka progresywnego (podrzędnych lotów) sposób – takie umpa, umpa, po czym solo na gitarze, umpa umpa i przerywnik w postaci zagrywki na klawiszach. I na koniec znowu umpa umpa.
I tak mógłbym szydzić z każdego nagrania, jakie na tej płycie znajdziecie. Włącznie, albo szczególnie ze Starless. Tak, tak, tego Starless. Takiego knota, to ja dawno nie słyszałem. Wetton nie wyciągający górnych rejestrów, zawodzący jak muezzin przed kastracją. A… improwizacja? (tak tak, po części śpiewanej jest improwizacja, a jakże) Ano, obok improwizacji toto nigdy nie stało. Zarżnięty w dechę utwór. I nie chodzi mi bynajmniej o to, by zagrali tak jak King Crimson. Tego nie oczekuję. Ale po cholerę próbować porywać się na nagranie, które technicznie wyprzedza każdego z muzyków o lata świetlne. I nic nie ma do tego fakt, iż jeden taki Pan kiedyś śpiewał w King Crimson.
Lojalnie powiem jeszcze o stronie technicznej. Dźwięk Dolby Digital 5.1. Szczytem możliwości tego nośnika to nie jest. Ale nie narzekajmy, mogło być gorzej. Wizja bez wodotrysków. Kamera na zespół z lewa, kamera na zespół z prawa. Tu pokazany Wetton, tam Orford. Ot zwykły koncert, bez żadnych upiększeń. Wyszło na scenę czterech panów i zagrali.
Ano niestety. Zamiast pójść na pizzę, piwo albo inną płatną rzecz na „p” odstawili tu taką chałturę i jeszcze chcą za to pieniądze.
Każdy, kto chciałby kupić tę płytę (nawet na wyprzedaży) powinien się głęboko zastanowić. Naprawdę.
Przestrzegam raz jeszcze…
Kris
Nieśmiało zapytam… może czas na koniec kariery, panie Wetton?