Każdy szanujący się fan muzyki powinien znać tego artystę chociażby z zespołu SBB oraz grupy Czesława Niemena. O SBB już nieraz pisaliśmy na naszych łamach, rzadziej o dokonaniach solowych. Pora to nadrobić, ponieważ jego solowa kariera, począwszy od 1979 roku (album Pamiętnik Karoliny) obfituje w wiele różnorodnych stylistycznie wydawnictw. Podobnie jak w przypadku SBB najbardziej cenię – choć to nie jest dobre słowo, bo wszystkie z jego płyt są warte uwagi – wczesne albumy. W moim odczuciu jedną z najlepszych płyt w dorobku Skrzeka, jak i całej polskiej muzyki lat ’80, jest album Wojna Światów – Następne Stulecie. Niestety jest to album dzisiaj trochę zapomniany. O ile wiem na CD (jako osobne wydawnictwo) wznawiany był tylko raz (Yesterday, 2005). Znalazł się także w dwudziestopłytowym boksie-antologii artysty zatytułowanym Viator 1973-2007 (Metal Mind, 2007), uzupełniony o liczne dodatki. Ja do dzisiaj dysponuję tylko LP (Muza). Na szczęście płyta ma się bardzo dobrze. Wiem, że było też jedno wydanie kasetowe – niestety nie pamiętam, kiedy się ukazało i kto je wydał. Jak mniemam, była to zapewne Muza Polskie Nagrania i musiało to być gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych. To tyle słowem wstępu.
Jak napisano na okładce longplay’a, jest to muzyka do filmu w reżyserii Piotra Szulkina z 1981 roku o tym samym tytule. Wyjaśniono na rewersie koperty, iż część kompozycji nie pochodzi z filmu, lecz jest inspirowana jego treścią. W samym filmie kilka razy pojawia się sam Skrzek, osobiście jako lider zespołu... The Instant Glue. Film Szulkina jest całkiem dobry, a fabuła daje do myślenia, ba – jest wciąż aktualna, nawet nie wiem czy nie bardziej niż przed trzydziestu laty. Widziałem go kilka razy, ostatnio chyba trzy lub cztery lata temu. Główną rolę Iron Idema gra niezastąpiony Roman Wilhelmi. Pisząc w skrócie i jednocześnie nie zdradzając zbyt wielu szczegółów: na Ziemię przybywają przedstawiciele bardziej rozwiniętej cywilizacji z Marsa. Marsjanie deklarują, że jedyne, czego chcą to miłość i... ludzka krew. Ale fabuła idzie dalej, jest znacznie głębsza. Obraz ukazuje wpływ mediów na rzeczywistość, na sposób jej kreowania – zamiast prezentowania. Media i władze agresywnie współpracują z najeźdźcami - organizują aparat przymusowego oddawania krwi i zapewniania Marsjanom miłości przez pozbawienie ludzi tego, co kochali do tej pory. Jeśli kiedyś nadarzy się okazja to polecam zobaczyć ów film. Poza Wilhelmim pozostała obsada jest też doborowa: Janda, Dykiel, Tym, Walczewski, Gajos, Pyrkosz. Film powstał jako komentarz do sytuacji politycznej i medialnej w roku 1981, jednak mimo upływu ćwierć wieku jego aktualność rośnie zamiast maleć. Jego premiera odbyła się dwa lata później, zimą 1983 roku.
Płyta została wydana wcześniej, można powiedzieć, że od razu. Z racji stanu wojennego (chyba) wszystkie egzemplarze Wojny Światów posiadają tzw. „okładki zastępcze”. O co chodzi? Ponieważ był problem z papierem i ogólna sytuacja była dosyć kryzysowa, postanowiono używać okładek dwa razy. Był to swoisty socrealistyczny recykling. Te, które były już wydrukowane drukowano na nowo, po drugiej stronie. I tym sposobem, moja Wojna... została wydana w okładce od LP Bractwa Kurkowego. Wiem, że były też egzemplarze wydane w okładkach przerobionych z płyt Violetty Villas oraz Ireny Santor. Papier nie jest najlepszej jakości, podobnie z drukiem. Do myślenia daje fakt, że okładka drukowana była tylko czarnym drukiem, natomiast Bractwo czy Cieślak (prawdziwe nazwisko VV) posiadają okładki w pełnym kolorze. Ale cud, że to w ogóle wyszło w tamtym czasie.
Wśród jedenastu utworów można wyłowić tutaj naprawdę genialne fragmenty. LP dobrze współgra jako ścieżka dźwiękowa, czy raczej jak pisałem: uzupełnienie filmu... de facto zainspirowane nim samym. Nie mając pojęcia o istnieniu obrazu, można spokojnie podejść do niej jako do osobnego, pełnowartościowego dzieła. Trzeba też podkreślić, że nie jest to do końca solowa płyta Skrzeka. Mimo że sygnowana jest jego nazwiskiem pojawia się tam grono zacnych muzyków, m.in. Jan „Kyks” Skrzek – brat Józefa grający tradycyjnie na harmonijce, perkusista Hubert Rutkowski oraz Tomasz Szukalski – jeden z najbardziej utalentowanych polskich saksofonistów. Główny kompozytor, czyli Skrzek, poza wokalami gra tutaj na fortepianie, moogach, syntezatorach i gitarze basowej. Na longplayu słychać wyraźne echa rocka przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, jazzu i muzyki elektronicznej. Kosmiczna elektronika w fantastyczny sposób łączy się tutaj z saksofonowymi partiami. Te dźwięki mienią się najróżniejszymi, najbardziej pastelowymi kolorami. Nie do końca rozumiem takie wypowiedzi, iż rzeczony album nie należy do ważnych w dorobku Skrzeka, ale potwierdza jego wszechstronne umiejętności jako muzyka rockowego. Osobiście nie zgadzam się z pierwszym członem wcześniejszego zdania – to jeden z ważniejszych solowych albumów tego jakże wybitnego muzyka. To, jak pisałem, nie tylko jedna z najlepszych płyt tego niezwykłego i eklektycznego artysty, ale także, podkreślę raz jeszcze: ważna płyta w polskiej muzyce nie tylko tej sprzed trzydziestu lat.