Na stare lata zostałem zostałem fan boyem dziewczęcego zespołu. Wystarczyło trzydzieści sekund czołówki pierwszego odcinka serialu „Grzecznej dziewczynki przewodnik po zbrodni”, a ja już szybko sprawdzałem co tam tak świetnie gra w czołówce. I tak trafiłem na The Last Dinner Party. To piątka młodych dziewczyn, które poznały się studiach w Londynie na samym początku pandemii. Zaczęły grać, nagrywać, a że były dobre, dosyć szybko zyskały sobie sporą popularność. Tym razem koniunkturę zwęszyła duża firma, Island i dziewczyny nie musiały się przebijać do sławy przez małe, niezależne firemki. Dobrze – o co ten hałas? Pojawił się zespół z świetną, charyzmatyczną wokalistką, z bardzo kompetentnymi instrumentalistkami, a zarazem zdolnymi kompozytorkami, które do tego i wyglądają, i grają! A co dokładnie? Tzw. fachowe media określają to jako indie, ale to akurat nic nie mówi. Podejdźmy do tego opisowo – proszę sobie wyobrazić, że Siouxsie Sioux zaczęła karierę kilka lat wcześniej jako wokalistka Sparks, zamiast młodszego z braci Mielonka. Czyli jest to bardzo porządny glam rockowy band. Zresztą same dziewczyny też się tak określają. Grają głośno, rockowo, na dwie gitary. A że zagrały już dużo koncertów, na żywo wypadają bardzo dobrze – łatwo to sprawdzić, bo na jutubie jest ich całe zatrzęsienie – polecam ten z Barcelony z maja tego roku. Za to, co dzieje się na scenie odpowiada przede wszystkim wokalistka, Abigail Morris – żywiołowa, wiecznie w ruchu, obdarzona bardzo dobrym głosem – od delikatnego altu, do rockowego ryknięcia, poza tym świetna technicznie, wie jak ten głos wykorzystać. Do tego klnie jak szewc i podrywa dziewczyny z widowni. A co do wyglądu, bo glam to nie tylko muzyka – dużym powodzeniem wśród pań cieszyły się zwiewne sukienki z wysokim stanem w stylu francuskiego empire, za to Abigail preferuje gorsety i długie, falbaniaste spódnice do kostek. Wpływy gotyku i romantyzmu – nie tylko w strojach, tekstach też – chętnie się na to powołują.
Muzyka – jest to zbiór wybornych piosenek, począwszy od „Burn Alive”, a skończywszy na „Mirror” – często o takim teatralnym zacięciu. Każda jest inna, każda jest inną historią, przedstawieniem nawet, bo Abigail je nie tylko śpiewa, ale też i odgrywa. bardzo przebojowa, ale też te piosenki mają niejednorodną, wielowątkową strukturę, pełną zmian tempa i klimatu, do tego wykonane z teatralnym zacięciem. Gdy dodamy do tego pojawiający się w wielu z nich symfoniczny rozmach i patos zawarty w refrenach, mamy całkiem pełny obraz tej specyficznej płyty. Ale – produkcja. Za gładka, zbyt współczesna, zbyt konwencjonalna. Wiem, że John Ford jest producentem poważanym, ale to nie jest jego kupka herbaty. Tu przydałby się staroświecki producent, który podkreśliłby orkiestrowy rozmach tej muzyki, a zarazem wydobył tego rockowego pazura. Cała reszta mi się podoba. Od ponad dwóch tygodni słucham „Prelude to Ecstasy” co najmniej raz dziennie. Jest jak lista obecności – do codziennego odhaczenia. Powiedziałbym tak, że na razie jest to jeszcze zespół, który rokuje. Co prawda zaczął od wysokiego C, ale wydaje mi się, że stać je na więcej, że „Prelude to Ecstasy” to faktycznie preludium do czegoś dużo większego. Za to jestem pewien, że jeśli się nie rozlecą zbyt szybko, to będzie potężny wymiatacz koncertowy, bo te dziewczyny już umieją grać, a Abigail Morris dorównuje charyzmą największym. Star Is Born…
PS. Agnieszka powiedziała, że się rozlecą, bo to same baby i zaraz się pokłócą.