Nie będę zbyt szeroko wracał do zamierzchłej przeszłości, dodam tylko, że artyści w swojej bogatej dyskografii mają już kilka koncertowych wydawnictw z obrazkami, jednak głównie były to rzeczy o fanklubowym lub bootlegowym charakterze, a zapisany w łódzkiej Wytwórni, w 2008 roku, Reality Dream nie spełnił oczekiwań zespołu. Dlatego też warszawski kwartet postanowił wreszcie nagrać występ, który pokazałby ich od najlepszej strony – koncertowej, która jest swoistym DNA (wiem, lepiej napisać ID.Entity) formacji.
Moment wydawał się idealny. Zespół był po wydaniu świetnego pod względem artystycznym, ale i niezwykle nośnego, ID.Entity. Do tego występ rejestrowany był 1 czerwca ubiegłego roku na warszawskim Torwarze i był ostatnim koncertem promującym album. Grupa była zatem kapitalnie zżyta z materiałem i najpewniej nie musiała się stresować większymi, czy mniejszymi potknięciami. I to wszystko było widać i słychać (miałem przyjemność uczestniczyć w tym wydarzenie). Dostrzec to można także i na Live ID.
Nie będę ukrywał, że materiał robi na odbiorcy ogromne wrażenie i grupa autentycznie może być zadowolona z ostatecznego efektu. Zacznijmy od doboru kompozycji, który pokazuje tak naprawdę dużą różnorodność ich muzyki. Od ciężkich, wielowątkowych kompozycji o progresywno-metalowym szlifie, po piękne balladowanie, albo wreszcie zwięzłe, rozpędzone i ultraprzebojowe hity. Dominują tu oczywiście kompozycje z promowanego ID.Entity, z którego nie usłyszymy tylko I'm Done With You. Ponadto, z ADHD i Love, Fear and the Time Machine mamy po dwie kompozycje [odpowiednio Egoist Hedonist i Left Out oraz #Addicted i Lost (Why Should I Be Frightened By a Hat?) ]. Muzycy nie zapomnieli o obowiązkowych Panic Room i Conceiving You. Cieszy to, że słuchacz otrzymuje przy tej okazji utwory często zmodyfikowane, inaczej zaaranżowane, np. z dodanym wstępem. No i jest mnóstwo czysto muzycznych „momentów”, jak miażdżąco wciągający słuchacza, transowy ogon w Big Tech Brother, cudownie i energetycznie rozpoczynające koncert #Addicted, szaleńcze i luzackie Friend or Foe, skąpane w konfetti Self-Aware, czy wreszcie zamykające koncert Conceiving You, w którym zespół po raz pierwszy oficjalnie zapisał „cichy krzyk”. Przyznam, że najlepiej bawiłem się tym pomysłem, gdy słyszałem go premierowo, na zupełnie innym koncercie, jednak i ta jego wersja jest mega fajna, żartobliwa, a już finałowy krzyk naprawdę rozsadza głośniki.
Za co warto jeszcze docenić to wydawnictwo? Za – nie boję się tego napisać – bardzo dobre brzmienie. Co prawda, oglądałem i słuchałem materiału li tylko w miksie stereo (na płycie Blu-ray dostępny jest jeszcze 5.1), to i tak soczyście, selektywnie i przestrzennie brzmi tu każdy instrument, a już mięsiste figury basowe Mariusza Dudy czasami wkręcają w fotel. Niezwykle precyzyjnie jest to także zmontowane. Grupa nie bawiła się tu w jakieś koncertowe animacje w tle, zatem nie mamy ich także tutaj. Wystarczają ekspansywne, ekstremalnie bogate, wręcz barokowe, w swoich kolorach i rozwiązaniach, światła. Zaimponować mogą głównie te ujęcia z tyłu sali, pokazujące scenę z dalszej perspektywy. Do tego, zmontowano to wszystko adekwatnie do wydarzeń scenicznych. Zatem gdy obcujemy ze spokojniejszą materią, ujęcia są dłuższe, a gdy grupa uderza w ciężkie klimaty (np. Egoist Hedonist) kadry stają się krótkie, nerwowe i dynamiczne. A gdy Maciej Meller zaczyna grać tak charakterystyczną dla Panic Room gitarową formę w tle, kamera jest już przy jego gryfie. Obowiązkowo też zobaczymy „strzelanie palcami” w publiczność, „robienie oczek” i taniec Travolty z Pulp Fiction w wykonaniu Łapaja. Ten ostatni zresztą dużymi fragmentami kradnie show swoimi szaleństwami za klawiaturą.
No i jeszcze rzecz kluczowa, która – jestem przekonany – nie wyszła tu przypadkowo. Publiczność, której jest tu dużo i do tego pokazywana jest fantastycznie! I nie chodzi tu tylko o pierwsze rzędy, ale i o plany całej sali, jak i zatrzymywanie się przy konkretnych twarzach. Jest czasami na nich śpiew, zaduma, ale głównie entuzjazm i zachwyt. Miał rację lider zespołu mówiąc do zebranych, żeby się ładnie uśmiechali, bo mogą pojawić się w nagraniu. I z pewnością wielu znalazło tu siebie. Mówił też artysta o publiczności, jako o piątym członku zespołu. Ten zapis perfekcyjnie to oddaje.
Do dania głównego dodano 15-minutowy film Behind The Scenes Documentary pokazujący próby przed koncertem, przygotowania do niego już na sali oraz krótkie spotkanie muzyków tuż po koncercie z fanami. Można tam zobaczyć między innymi Piotra Kozieradzkiego w przesympatycznym kaszkiecie na głowie, odchodzącym nieco od jego scenicznego emploi (chyba w stylu Aberdeen). Jak zdradził mi muzyk tuż po koncercie, dostał go w prezencie od swojej mamy. Nie tylko wszak dla takich ciekawostek polecam państwu ID.Live. Bo to kawał koncertówki przez ogromne „K”.