Nie będzie jakoś wyjątkowo długo, bo choć to album mający niespełna trzy miesiące, to jednak ukazał się w ubiegłym roku. Zatem to raczej pewna zaległość – przyznam, dość wstydliwa – którą trzeba po prostu szybko nadrobić.
Zacznę od prywaty. Bo przyznam otwarcie, że poznałem ich muzykę bardzo wcześnie, wraz z ich debiutanckim i udanym Inmazes, sprzed 10 laty, który zresztą na naszych łamach recenzowałem. W następnym roku przybyli po raz pierwszy do naszego kraju grając przed Katatonią a ja nawet po występie, gdzieś na chwilę, ich zatrzymałem, wziąłem podpisy a i chyba zrobiłem pamiątkową fotkę. Potem jednak moje drogi z nimi jakoś się rozeszły i przestałem się wgłębiać w ich kolejne płyty. Doszło nawet do tego, że gry po raz kolejny przybyli do naszego kraju w 2022 roku i grali jako gwiazda wieczoru, ja bardziej „jarałem się” supportującymi ich Australijczykami z Voyager.
I dziś muszę posypać głowę popiołem, bowiem bez wielkich emocji podszedłem do tej ich czwartej płyty, która ukazała się w listopadzie ubiegłego roku, a ja znalazłem dla niej czas dopiero w grudniu. Cóż, lepiej późno, niż wcale. Gdyż to świetna płyta! Według mnie, jedna z najlepszych, jakie ukazały się w ubiegłym roku. Wróciłem przy tej okazji do ich poprzednich wydawnictw i z absolutnym przekonaniem muszę stwierdzić, że też najbardziej dojrzała w ich dyskografii. Wydaje mi się, że to co słyszymy na Friend of a Phantom, jest taką naturalną kontynuacją stylistycznego kierunku obranego przez zespół na poprzednim krążku Witness. Tu jest on udoskonalony a muzycy serwują wszystko to, co u nich już było, jednak w idealnych proporcjach.
Czego zatem możemy się spodziewać po Friend of a Phantom? Najprościej mógłbym napisać, że dziewięciu pięknych, metalowych piosenek. Tak, piosenek, bowiem chyba nigdy do tej pory Duńczycy nie stworzyli tak zabójczych i zapamiętywalnych refrenów. Nie pytajcie o najlepsze z nich, bo musiałbym wypisać… wszystkie. Dodatkowej lekkości dodaje tym utworom duża doza nowoczesnej, ekspansywnej elektroniki oraz bardzo subtelne, wręcz chwilami nostalgiczne wokale, które w harmoniach na kilometr przywołują kultowy Tears For Fears (niektórzy mogą wybrać… A-ha)! Ponadto, jest w tym dużo oddechu i przestrzeni.
I to wszystko? Nie, bo Vola to zespół wpisany w kategorię progresywnego metalu. I jego też jest tu sporo. Może bardziej djentu, z chłoszczącymi, ciężkimi gitarami na czele, partiami śpiewu, momentami bliskimi growlu, oraz z rytmiczną wielowątkowością. I to wszystko praktycznie w każdym, wcale niedługim, numerze. Spójrzcie na rozpoczynający całość Cannibal, uderzający djentowym wyziewem, skontrowanym wszak zaraz rozleniwiającym, urzekającym refrenem. Podobnie jest w drugim Break My Lying Tongue, w nim, to jednak zwrotka poraża lekkością, a dopiero refren przynosi muzyczny zgiełk.
To płyta, która wydaje się lżejsza i bardziej melancholijna od Witness, z drugiej strony fani tech- czy math metalu, albo stadionowych refrenów, też coś na niej dla siebie znajdą. I za to ją bardzo lubię.