Nie ukrywam, że głównym powodem powstania tej recenzji jest pierwsza wizyta formacji w naszym kraju. Vola bowiem już za kilka dni zagra w naszym kraju dwa koncerty poprzedzając występy szwedzkiej Katatonii. To stosunkowo młoda, pochodząca z Kopenhagi, duńska formacja, która w 2011 roku wydała EP-kę Monsters. Recenzowany tu ubiegłoroczny Inmazes jest ich pełnowymiarowym debiutem. 16 września tego roku album otrzymał drugie życie - ukazał się ponownie, tym razem nakładem Mascot Records. Dosyć intrygująca nazwa grupy, którą tworzy dziś czterech muzyków (gitarzysta i wokalista Asger Mygind, klawiszowiec Martin Werner, basista Nicolai Mogensen i bębniarz Felix Ewert) pochodzi ponoć z języka włoskiego. Tyle podstawowych informacji, czas na muzykę.
Muzyka, która najprościej mówiąc wpisuje grupę w modną ostatnio djentową szufladę, ma jednak bardzo wyróżniające ją subtelności. Zresztą, charakteryzując ich dźwięki można doprawdy sporo stylistycznych łatek im przykleić a to już dobrze świadczy o ich muzycznych poszukiwaniach. No bo z jednej strony dominują na płycie tak specyficzne djentowe, chłoszczące riffy wydobywane z nisko strojonych gitar, do tego podbijane masywnym, głębokim basem. Są też nietypowe struktury rytmiczne i zróżnicowana dynamika wpisująca ich w math metalowe klimaty. Z drugiej jednak strony odgrywające u nich ogromną rolę instrumenty klawiszowe czynią ich rock bardziej przestrzennym i atmosferycznym. Tym samym sporo w tym wszystkim rockowej progresji. A żeby było jeszcze ciekawiej, kwartet stawia na absolutnie miażdżącą i nośną melodykę zahaczającą momentami o popową stylistykę. Praktycznie wszystkie refreny mają świetne harmonie.
Jak zatem nietrudno wywnioskować, ich pomysł na granie opiera się na silnym kontraście i łączeniu z pozoru zupełnie różnych biegunów. I tak znajdzie tu sporo dla siebie miłośnik Meshuggah, Periphery, TesseracT, czy bardziej progresywnych składów takich jak Karnivool i Leprous. Z kolei wokalne, melodyjne rozwiązania mogą przywołać… Tears For Fears bądź Coheed and Cambria (mój przesympatyczny muzyczny druh usłyszał tu nawet inspirację… A-ha).
To album bardzo równy i przy okazji dobrze ułożony. Rozpoczęty atrakcyjnymi killerami w postaci The Same War, Stray The Skies (!!) i pachnącym zwrotem ku latom 80-tym Starburn, zwalniający nieco w środku zgrabną balladką Emily i zwieńczony Inmazes, tytułową, prawie 8 – minutową kompozycją z karmazynowym wstępem i postmetalowym oraz trochę alternatywno-rockowym finałem, mającym wszakże nutkę swoistej nostalgii. Cóż, jak na tak ciężki kaliber, to wyjątkowo przebojowe granie. Ciekawe jak zabrzmi na koncertowej scenie już niebawem…