Przyznam otwarcie, że The Flower Kings, to jedna z tych formacji, której premiery nowych płyt zawsze mnie elektryzowały. Od lat mam do niej słabość, jako formacji trzymającej się konwencji klasycznego, mocno vintage’owego, „progresywnego” brzmienia. Jako grupy, lubiącej aranżacyjne bogactwo i podkreślającej to zwykle pięknymi i pełnymi kolorów okładkami. Pamiętam, jak po wydaniu w 2017 roku The Sum of No Evil dali o sobie zapomnieć po raz pierwszy na tak długi okres (5 lat!) i powrócili wraz ze świetnym Banks of Eden, do dziś chyba moim ulubionym ich krążkiem, którego artystyczny sukces zdyskontowali rychło bardzo udanym Desolation Rose. I potem znów nastąpiła długa przerwa, tym razem sześcioletnia, która ponownie potrafiła wzbudzić apetyt i tęsknotę za ich premierowymi utworami…
A po co ja to wszystko piszę w tym przydługim, mocno osobistym wstępie? Już odpowiadam… Otóż od momentu powrotu Roine Stolta i jego zespołu w 2019 roku wraz z płytą Waiting for Miracles muzycy oferują już… czwarty album! Tym samym, kolejne wydawnictwa nie wywołują już we mnie wypieków na twarzy z powodu nerwowego wyczekiwania, nie zauważam też elementu muzycznej tęsknoty z odwiecznym pytaniem: „z czym tym razem zespół powróci?". Tym bardziej, że grupa od lat siedzi – niejako programowo - na okopanych pozycjach. Zresztą, już w promocyjnych zapowiedziach płyty można było przeczytać, że: "na albumie możemy się spodziewać klasycznych wibracji, które przypomną legendarne albumy z lat siedemdziesiątych {…] a Look At You Now to analogowy klimat, który przeniesie słuchaczy do minionej ery rocka". Do tego, muzycy zwykle wytaczają najcięższe pod względem długości działa, niewiele wolnych ścieżek zostawiając na 80 – minutowym srebrnym dysku.
I tak dokładnie jest z Look At You Now. Jak zwykle przecudna, przykuwająca uwagę i zmuszająca do zamyślenia okładka, ale też i takowe teksty, inspirowane trudnymi czasami, w których przyszło nam żyć, pełnymi wojen, migracji i uchodźców, pożarów, gospodarczego kryzysu czy politycznych zamieszek. Teksty, widzące w tym człowieka, ale też i nadzieję na swoiste odrodzenie.
A muzycznie? Prawie siedemdziesiąt minut i trzynaście kompozycji, wcale niedługich, poza finałowym utworem tytułowym. Zwykle zwartych, choć na progresywną modłę wielowątkowych i różnorodnych. W zasadzie wszystko jest tu na miejscu. Pełne pietyzmu oldschoolowe brzmienie, aranżacyjny rozmach, te jedyne w swoim rodzaju wokalne harmonie, z lekko zmęczonym głosem Roine Stolta, jak zwykle soczyste i ekstraordynaryjnie wyraziste partie basu oraz kunsztowne gitarowe solówki.
A jednak album przemawia i odkrywa się bardzo powoli i tak naprawdę odnajduję w nim kilka mocnych punktów, resztę traktując jako przyjemne tło w starym, solidnym stylu. To płyta dość stonowana, spokojna, balladowa. I takie też utwory uważam tu za najlepsze, do tego posiadające dobre, melodyczne tematy. To The Dream, The Queen, zbudowany na elementach muzyki dawnej, Stronghold, przecudny „snuj” zwieńczony tu najlepszą gitarową solówką, czy oparty na marszowym rytmie Day for Peace z pięknym wokalnym duetem Roine Stolt – Marjana Semkina. Z rzeczy żywszych warto wyróżnić otwierający całość i wykorzystany słusznie do promocji albumu, Beginners Eyes.
Cóż, to niezła/dobra płyta (stąd nieco zawyżona w ocenie „7”). Fani z pewnością nią nie pogardzą. Fajnie też, że zespół promuje tę muzykę nową trasą koncertową, wszak kilka perełek z tej płyty, wymieszanych z paroma klasykami, może dać przyjemny koncertowy miszmasz. Tym bardziej, że Królowie Kwiatów od lat prezentują się na scenie wybornie. I miło, że będzie szansa się o tym przekonać, także w naszym kraju…