The Flower Kings nigdy nie byli w moim prywatnym rankingu ‘’królami’’. Owszem cenię zespół za styl i poziom gry, nawet nie nudzę się na ich koncertach. Co więcej, bardziej niż płyty macierzystego zespołu podobają mi się muzyczne „skoki w bok” zarówno Roine’go Stolta, Tomasa Bodina, jak i przede wszystkim Jonasa Reingolda.
Stąd też muzyczną spuściznę zespołu szanuję, ale bez ekscytowania się i „tworzenia ołtarzyków”.
W odtwarzaczu leży nowa płyta: Adam & Eve. Rzut oka na okładkę. Koszmarna – pomyślałam – rzeczywiście odrzuca i nie zachęca do dalszej eksploracji. Na szczęście jakość okładki nie jest wyznacznikiem jakości albumu.
Tak naprawdę muzyczne królestwo TFK jest wciąż takie samo. Za wiele się nie zmienia. Może i dobrze? Takie stałe muzyczne constans na przyzwoitym, czasami porywającym poziomie.
Zmiany? Jedna, ale jakże istotna. W końcu pełnoprawnym członkiem zespołu stał się Daniel Gildenlöw z wiadomego zespołu;). Pojawienie się „trzeciego, a w niektórych fragmentach płyty „pierwszego” wokalisty tak naprawdę niewiele wniosło do muzycznego stylu zespołu. No może Daniel lekko obniżył średnią wieku;)). The Flower Kings nie zmieniło muzycznej opcji i raczej niewiele ma wspólnego z rasowym, pokręconym progmetalem ( o ile muzykę Pain of Salvation można sklasyfikować:-).
Love Supreme otwierające album – cóż przez 20 minut obcujemy z wyznacznikiem stylu zespołu. Po prostu dobry, rasowy, rzemieślniczy kawałek w stylu, jaki znamy i szanujemy. Kawałek na tyle przyzwoity, iż zawiera wszystkie elementy dobrego „progresywnego” utworu: jest i niezła kompozycja, i ciekawy dobór instrumentów, każdy wie ile i co ma grać, podniosłe solówki i...ta „kwiatowa” atmosfera. NIHIL NOVI....ale ja to doceniam. No i pojawił się GŁOS!! Daniela G.
Następnie króciutkie dwa utwory Cosmic Circus i Babylon – niosące w sobie dalekie echa Retropolis czy Stardust We Are. Czyli nadal NIHIL NOVI.
Niespodziankę ( ale tylko na chwilę) przynosi A Vampires View, na którym , co nie da się nie usłyszeć, swoje piętno wywarł Daniel Gildenlöw. Myślę, że pojawienie się Daniela wprowadziło trochę ożywienia w dość „skostniałą” strukturę TFK. Utwór jest swego rodzaju „łącznikiem” pomiędzy „stylem klasycznym TFK”, a lekkim skrętem w stronę bardziej agresywnego grania. Przyznaję, iż partia wokalna jest świetna w tym utworze, ale..tegoż się przecież spodziewałam ( i ty Czytelniku i Melomanie tez).
Day Gone By..ciekawa, aczkolwiek „już słyszana” partia fortepianu Tomasa Bodina, która mogłaby być podkładem do jakiegoś niemego filmu. Hm...oklepany zabieg i dość nieświeży, ale...mam słabość do Tomasa więc wybaczam – omijam w kolejnych odsłuchach ten kawałek.
Utwór tytułowy, wbrew oczekiwaniom – pomimo znów „pierwszoplanowego” wokalu Daniela Gildenlowa, nie jest zwrotem zespołu w stronę progmetalowego grania. Więcej w Adam & Eve jest Zappy, niż wpływów PoS.
Drugi “kobylasty” utwór na płycie Drivers Seat to według mnie najlepszy utwór albumu. Nieco krótszy niż, otwierający album Love Supreme, ale jakiś taki bardziej składny i ...nośny. Około 11 minuty , zespół zwalnia by...zagrać rasowego bluesa w stylu chociażby Roberta Johnsona.
Zgodnie z przysłowiem, save the best for last...na deser zespół zaserwował słuchaczom The Blade of Cain. Zaledwie pięć minut, ale za to jakie. Po instrumentalnym, przepięknym wstępie Bodina, wchodzi niesamowita, łkająca gitara Stolta. Tak..ktoś już tak pięknie kiedyś zagrał...Andy Latimer...skojarzenie może zaskakujące, ale...
Adam & Eve nie jest przełomem w karierze The Flower Kings. Moim zdaniem, jest albumem dość wtórnym i przewidywalnym. Na mojej półce stoi wyżej niż Unfold The Future...ale daleko mu chociażby do Stardust We Are czy Space Revolver.
Nie mniej by wyrobić sobie opinię – po prostu posłuchajcie. A, że dla piszącej te słowa TFK nie są „królami”?...Hm...Jakąś kontrrecenzja?