No patrzcie, to już prawie miesiąc od premiery tego albumu. I nikt nie napisał o nim nawet pół słowa. Przyznam szczerze, że napisanie tej recenzji i przekazanie w niej tego, co sądzę o tym albumie było dla mnie ogromnym wyzwaniem. Niemniej jednak moje zdanie na temat tej płyty nie zmieniło się przez ten czas ani trochę. Wielokrotnie za to zmieniała się treść tej recenzji (ale to już zupełnie inna sprawa).
Jakiś czas po pierwszym wysłuchaniu Mirror to the Sky „odświeżyłem” sobie dwa poprzednie albumy Yes z Jonem Davisonem. Najpierw padło na Heaven and Earth - album (mówiąc łagodnie) bardzo mierny, niedopracowany i strasznie ciężkostrawny. Zresztą sam Davison w wywiadzie w 2023 roku powiedział, że ten album również jest dla niego wielkim rozczarowaniem, ponieważ został on wydany o wiele za szybko, utwory były niedopracowane i bliżej im było do zbioru nagrań demo, aniżeli albumu z prawdziwego znaczenia, ponadto producent albumu (Roy Thomas Baker) miał w tym samym czasie wiele osobistych spraw, co bardzo spowalniało pracę nad płytą. Drugi w kolejności album The Quest zatarł złe wrażenie po Heaven and Earth, ale tylko częściowo. Całościowo trzymał on poziom co najwyżej bardzo poprawnego, na poziomie przesłuchania raz na jakiś czas w tle podczas, na przykład, grania w grę.
Omawiając album nie wolno również nie wspomnieć o następcy zmarłego Alana White’a, wieloletniego perkusisty zespołu. Został nim Jay Schellen, niestety zbyt wiele nie wiem na jego temat, lecz wujek Google twierdzi, że grał w zespołach takich jak Hurricane, World Trade, Circa oraz Asia (o!). Ponadto już wcześniej udzielił się na płycie Yes, grając jako dodatkowy perkusista na albumie The Quest.
10 marca wydano pierwszy singiel z albumu, Cut from the Stars. Kolejny singiel, All Connected, został wydany około półtora miesiąca później, 26 kwietnia. Sam album ujrzał światło dzienne 19 maja. I wiecie co? Było warto czekać.
Przede wszystkim, Mirror to the Sky jest w moim odczuciu albumem bardzo dobrym. Widać (oraz słychać), że panowie z Yes odrobili lekcję z Heaven and Earth oraz The Quest i zaczęli tworzyć może nie arcygenialną, ale po prostu fajną, solidną muzykę. Davison śpiewa po swojemu, Downes uzupełnia tła utworów bardzo stylową grą na syntezatorach wraz z Sherwoodem serwującym nam równie solidne zagrywki basowe. Również Schellen spełnia swoje zadanie bardzo dobrze, perkusja nie jest ani zbytnio hałaśliwa, ani niesłyszalna. A Howe? Myślę, że nie muszę się w tym miejscu rozpisywać.
Chociaż album jest, jak już napisałem, bardzo solidny, to jednak gryzą się na nim różne typy utworów - z jednej strony świetne, z drugiej, bardzo dobre i dopracowane, a z trzeciej dziwne, wciśnięte pomiędzy świetne i dobre utwory nie wiadomo po co. Otwierający album Cut from the Stars jest przykładem utworu z trzeciej wymienionej przeze mnie kategorii. Duet Davison-Sherwood w tym przypadku niezbyt się popisał. Jest to po prostu typowa łupanka, wywołująca wrażenie wziętej nie wiadomo skąd, zawierająca po trochu coś z Union i Open Your Eyes. Później jednak szybko zostajemy przeniesieni w zupełnie inny świat. All Connected, autorstwa tria Davison-Sherwood-Howe, to stary Yes pełną gębą. Dziewięć minut naprawdę genialnej muzyki, bardzo klimatycznego tła syntezatorów Downesa, charakterystycznej gitary Howe’a oraz rozmarzonego śpiewu Davisona. Kolejny utwór Luminosity, również autorstwa tria, wyszedł niestety mniej okazale, niemniej jednak całkiem dostojnie i klimatycznie. Szybko jednak zostałem sprowadzony na ziemię przez Living Out Their Dream, który wprawdzie jest nieco lepszy od Cut from the Stars, lecz jest kolejną łupanką, sprawiającą wrażenie utworu dodanego do płyty ni z gruchy, ni z pietruchy.
A potem następuje wstrząs. Utwór tytułowy, Mirror to the Sky, dzieło duetu Davison i Howe, to rzecz absolutnie arcygenialna. Taka, na którą zapewne każdy wierny fan Yes czekał. Orkiestra symfoniczna w tle, magiczny i spokojny śpiew Davisona, dużo gitar Howe’a, mocna i solidna perkusja Schellena, dopełniona kolażami basowo-syntezatorowymi Sherwooda i Downesa. Słuchając tego utworu, po raz pierwszy poczułem ciarki przechodzące po moich plecach, dokładnie takie same, jak podczas słuchania Awaken czy Close to the Edge. Po prostu, prawie kwadrans magicznej, świetnej, przepięknej muzyki. Równie magiczny jest też Circles of Time, przepiękna ballada autorstwa Davisona, wydana zresztą niedawno na singlu.
Tak samo jak w przypadku The Quest, mamy również drugą płytę z trzema dodatkowymi utworami, wszystkie są autorstwa Howe’a. I tutaj jest bardzo różnie. Na pewno bardzo dobrze prezentują się sympatyczne One Second is Enough i Magic Potion, lecz Unknown Place jest już strasznie rozmemłanym karakanem, dość monotonnym i rozciągniętym na siłę.
Album jednak całościowo wywarł na mnie bardzo pozytywne wrażenie, zacierając to złe po dopuszczającym The Quest i słabym Heaven and Earth. W mojej opinii i wbrew zdaniu wielu fanów Yes, Mirror to the Sky jest albumem wartym bliższego zapoznania się.
Problemem jest jednak sama ocena. Nie mamy bowiem do czynienia ze świeżym, rozprostowującym skrzydła zespołem. Gdyby tak było, stosowną oceną byłoby dla mnie 9 lub 10 na 10. Ale mamy przecież do czynienia z gigantem rocka progresywnego, który przez ponad 50 lat nagrał ogromną ilość albumów muzycznych, wypracowując charakterystyczne cechy swojej twórczości. Więc jaka byłaby stosowna ocena? Patrząc na twórczość zespołu na przestrzeni ostatnich 20-25 lat, album jest na pewno lepszy od Magnification, Fly from Here oraz Heaven and Earth. Lecz gdy spojrzymy na całokształt twórczości, to jednoznaczna ocena w skali od 1 do 10 jest naprawdę trudna. Dlatego na ten temat nie będę się rozpisywał, resztę niech każdy sobie dopowie samemu.
Pewne jest jedno - to do tej pory najlepszy album Yes z Jonem Davisonem, jak również jeden z solidniejszych i najciekawszych w historii zespołu.