Zwykle zespoły neo psychodeliczne zaludniają swoje płyty utworami trwającymi ponad dziesięć minut i wypełnionymi dźwiękami dość luźno powiązanymi ze sobą. A przecież prawdziwa, klasyczna psychodelia to były przede wszystkim piosenki, trochę bardziej zakręcone, ale po prostu piosenki, a psychodelią było to wszystko wokół – produkcja, brzmienie, strona graficzna płyt, stroje muzyków, no i last but not least – środki zmieniające świadomość. A odlot był głównie na koncertach – muzycy grali odlotowe wersje swoich numerów, a publiczność odlatywała trochę przy muzyce, a trochę przy chemii.
Debiut Hearty Har jest właśnie taką psychodeliczną płytą z epoki – jedenaście krótszych utworów, a całość nie trwa nawet czterdziestu minut. Tylko, że szefowie zespołu mieli dostęp to tej prawidłowej psychodelii praktycznie z pierwszej ręki – ojcem Shane’a i Tylera Fogerty jest nie kto inny, jak John Fogerty, czyli szef Creadence Clearwater Revival, czyli jednego z najpopularniejszych zespołów amerykańskich przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Akurat CCR trudno nazwać kapelą psychodeliczną, ale tato w tamtych latach grał, odpowiednich ludzi znał, ich muzykę znał, wiedział na czym to polega. Dlatego młodzi mają dobre wzorce. A najważniejsze, że potrafili z nich skorzystać. „Radio Astro” jest taką płytą, jaka mogłaby powstać nawet wtedy i zebrałaby pewnie całkiem dobre recenzje. I mogłaby zdobyć sobie nawet popularność, bo i potencjalne single do pociągnięcia całości też by się znalazły – „Radio Man ‘56” to materiał na duży hit, idealna rzecz do grania po nieco ambitniejszych stacjach muzycznych – zapada w pamięć od razu. Drugi taki potencjalny singiel to moim zdaniem „Get Down”. Dobrych utworów, chociaż niekoniecznie singlowych… właściwie reszta płyty, z perełką „Canyon of The Banshee” ma czele. To jedyny na płycie instrumental, w stylu muzyki Ennio Morricone do westernów Sergio Leone – trylogia Dolara i „Once Upon A Time in The West”. To i ”Radio Man’56” są najlepszymi utworami z tego albumu. Jak można się zorientować, z tego co już wcześniej napisałem Hearty Har nie mają ambicji przecierania nowych ścieżek, raczej czyszczą z chaszczów te dawno zarośnięte. Trudno też powiedzieć, że mają jakiegoś ulubionego wykonawcę na którym się bardziej wzorują. Ta ich psychodelia to jest po prostu psychodelią. Przemieszali różne pomysły, różnych wykonawców i to bardzo różnych. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że nie jest to wszystko to równo przeniesione jeden do jednego z lat sześćdziesiątych. Dość śmiało używają syntezatorów, a „Waves of Ecstasy” to numer electro popowy niekoniecznie z tej bajki i trochę do reszty nie pasujący. I chyba najsłabszy. Ale i tak całkiem niezły. Płyta dobra, nawet lepiej niż dobra. Bardzo słuchalna, czas się przy niej nie dłuży, a raczej te czterdzieści minut zlatuje błyskawicznie. Więcej takich płyt i nawet recenzowanie nowości przestanie być mozolnym szukaniem w szambie zgubionego pierścionka. Siedem gwiazdek z plusem.