Szwedzi z The Flower Kings mocno wydawniczo przyspieszyli i kilka dni temu opublikowali swój trzeci w ciągu ostatnich trzech lat album! To już piętnasta płyta tych już swoistych klasyków progresywnego rocka, którzy niebawem będą obchodzić swoje trzydziestolecie.
By Royal Decree przynosi przede wszystkim pewne personalne zmiany (które to już?!). Do grupy powrócił założyciel formacji i basista, Michael Stolt. Roine Stolt tak skomentował powrót brata: wspaniale jest ponownie połączyć się z moim bratem jako basistą – tak, jesteśmy braćmi w sensie rodzinnym – ale jesteśmy także braćmi w naszej nastoletniej podróży w odkrywaniu takich zespołów jak Yes, Genesis, Zappa, King Crimson, Weather Report itp.., zatem punkty odniesienia są oczywiste. Obaj dobrze znamy swoją muzyczną ścieżkę, co oznacza, że wiemy też dokąd zmierzamy. Dodajmy od razu, że nie oznacza to, że TFK opuścił Jonas Reingold – nie, w tej chwili zespół ma dwóch basistów. A to nie jedyne nowości, bo w składzie pojawił się też ponownie Hasse Bruniusson, odpowiadający za akustyczne i elektroniczne perkusjonalia, co zresztą nietrudno zauważyć słuchając płyty.
Natomiast pod względem muzycznym wielkich zmian nie ma. Można by rzec, nieco żartobliwie, że The Flower Kings jest takim… Iron Maiden progrocka. Niezmienny, rozpoznawalny na kilometr, ale zawsze z klasą. Nie ukrywam, że nie pokochałem tej płyty od pierwszego przesłuchania, sięgałem po nią w minionym tygodniu wielokrotnie i naprawdę po dłuższym z nią obcowaniu zaczęła pokazywać swoją wartość. Naturalnie pryncypia są tu niezmienne – choć tym razem grupa stroni od długich form, kompozycje mają wielowątkowy, klasycznie progresywny charakter, ze zmianami tempa, nastroju i z solowymi popisami instrumentalnymi. Do tego dochodzi to jedyne w swoim rodzaju brzmienie gitary Stolta, czy bardzo selektywne, soczyste i pełne technicznej wirtuozerii figury basowe. Mimo wszystko, pokusiłbym się o konstatację, że to album piosenkowy i przystępny. Wszak mnóstwo utworów ma piękne tematy. Jak rozpoczynający całość znakomity The Great Pretender ze ślicznym wokalnym dialogiem Roine Stolta i Hasse Fröberga, promująca album ballada A Million Stars, z której melodyczny temat powraca w równie doskonałym Revolution, kończącym pierwszy dysk. Albo urzekający The Darkness in You.
Wspomniałem tu o pierwszym dysku. Tak, album jest dwupłytowy i wydaje się, że pierwsza płyta jest lepsza od tej drugiej. Bo choć też ma mnóstwo aranżacyjnego bogactwa, jak na przykład w mocno jazzowym Blinded z pysznymi saksofonowymi popisami Roba Townsenda, to jednak na drugiej płycie zespół zaczyna przez tę aranżacyjną mnogość nieco tracić ducha zgrabnej i nośnej kompozycji. I tak mamy otwierający ten dysk Time the Great Healer z eksperymentalną elektroniką, też lekko kombinatorski Letter z partiami akordeonu Aliaksandra Yasinskiego, Silent Ways z klasycznie barokowym początkiem, czy wreszcie minutową miniaturkę na fortepian zatytułowaną Shrine.
Nie chcę napisać, że wystarczyłaby tylko ta pierwsza płyta, bo na drugim dysku też jest mnóstwo bardzo udanych rzeczy, niemniej nie pierwszy raz panowie postawili na „muzycznego kolosa”, tym razem półtoragodzinnego. Niewątpliwie jego odchudzenie, zrobiłoby lepiej temu materiałowi. Ale i tak jest bardzo dobrze! Zasłużona 8. Królowie kwiatów są wciąż w wybornej formie.